od_nowa

Anna Młynarczyk

Aleksandra Podlejska: Jest Pani mieszkanką osiedla Plac Grunwaldzki, prawda?

Anna Młynarczyk: Tak, zgadza się.

Kiedy zamieszkała Pani na tym osiedlu?

Urodziłam się tu i od tego momentu mieszkałam przy ul. Smoluchowskiego. Moi rodzice przyjechali tutaj w 1947 roku z Anglii, z Armii Andersa wraz z moją siostrą, która urodziła się w Szkocji. Ja natomiast urodziłam się już na osiedlu Plac Grunwaldzki w 1948 roku, czyli 3 lata po zakończeniu wojny. 

Czy wie Pani, dlaczego Pani rodzice zdecydowali się przyjechać akurat do Wrocławia?

Kiedy Armia Andersa została przeniesiona z Włoch do Anglii, moi rodzice wraz z pozostałymi jej członkami czekali na trzecią wojnę światową. Kiedy okazało się, że kolejnej wojny nie będzie, większość żołnierzy postanowiła zostać na Zachodzie i nie wracać tutaj, do komunizmu. Moi rodzice zdecydowali się wrócić z różnych względów. Po pierwsze, znali z autopsji osoby, które cierpiały na tzw. nostalgię za krajem, za którym tęsknili tak bardzo, że nie byli w stanie funkcjonować. Mój tata postanowił, że po powrocie do ojczyzny może i spędzi parę lat w więzieniu, ale za to będzie między swymi. Poza tym moi rodzice czuli się niemile widziani w Anglii, a wręcz wyrzucani stamtąd. Kiedy sama będąc w Wielkiej Brytanii, opowiadałam o tym, Brytyjczycy twierdzili, że nic podobnego nie miało miejsca, ale to były już lata 90. Natomiast tuż po II wojnie światowej, w Anglii przebywało dużo armii z innych krajów, a sama Wielka Brytania była biedna, wyniszczona wojną, więc ludzie wytykali obcokrajowców palcami, pytali, kiedy Polacy w końcu wyjadą. Poza tym nie było tam żadnych ofert pracy. Moi rodzice, podobnie tak jak wielu członków Armii, nie znali języka. W oddziale mojego taty był profesor historii o szerokich horyzontach, niesamowity człowiek z ogromną wiedzą, do którego przychodzili pośrednicy pracy i jedyne co mogli mu zaoferować to np. obsługiwanie windy w domu towarowym. Te historie zdają się nie dotyczyć Placu Grunwaldzkiego, ale jednak są z nim w pewien sposób związane, ponieważ dużo mieszkańców tej okolicy miało podobne doświadczenia. W sąsiedniej do mojej kamienicy mieszkał Pan Jabłoński, który, tak jak mój ojciec był oficerem. Po Powstaniu Warszawskim przebywał w Oflagu, czyli obozie jenieckim dla oficerów w Murnau. Mieszkający piętro niżej Pan Rykowski, zajmujący mieszkanie na rogu Pan Profesor Suski oraz Pan Jabłoński także przebywali w Murnau. Byli tam od 1939 roku, a ojciec dołączył do nich po upadku Powstania Warszawskiego. Warunki kapitulacji zapewniły żołnierzom Armii Krajowej  status jeńców wojennych, a nie bandytów.

004 06 widok na plac grunwaldzki manhattan od strony mostu grunwaldziego s
materiały organizatora

Czy to właśnie wtedy wszyscy oni się poznali, czy dopiero tutaj, na Placu Grunwaldzkim?

Mój ojciec znał się z Panem Suskim wcześniej, ponieważ jako chłopcy uczęszczali razem do Szkoły Kadetów w Modlinie. Profesor Suski był w starszej klasie, ale Szkoła Kadetów to była szkoła z internatem, więc wszyscy znali się. Profesor Marian Suski był zresztą wybitnym człowiekiem, w 1932 roku z drużyną zdobył brązowy medal w szabli na X Olimpiadzie w Los Angeles. Któraś ze szkół podstawowych we Wrocławiu nosi jego imię. Był przedstawicielem Wojsk  Łączności. W obozie z przeszmuglowanych elementów skonstruował radio. Nasłuch audycji alianckich był bezcenny, umożliwiał jeńcom orientację w sytuacji poza obozem.  Wracając jednak do pytania, dlaczego moi rodzice znaleźli się we Wrocławiu, to po tym, jak zdecydowali się wrócić do Polski, pojechali do Warszawy, ponieważ stamtąd pochodzili. Stolica była jednak bardzo zniszczona - bardziej niż kiedy ją opuszczali po upadku Powstania i po prostu nie mieli gdzie mieszkać. Mój ojciec miał dwóch braci. Jeden z nich mieszkał pod Warszawą i tam mój ojciec ulokował mamę z siostrą. Drugi z braci był już tutaj, we Wrocławiu i zajmował mieszkanie przy ul. Curie-Skłodowskiej. Ojciec przyjechał do niego i znalazł miejsce, w którym mógł osiąść z rodziną.

Wspomniała Pani o tym, że Warszawa była po wojnie zrujnowana, ale Wrocław także mocno ucierpiał w wyniku działań wojennych. Zapewne Pani rodzice bardziej niż Pani, doświadczyli widoku ruin na Placu Grunwaldzkim. Czy opowiadali o tym, jak wyglądało to miejsce, kiedy tu przyjechali?

To było dość zabawne, ponieważ moi rodzice, zwłaszcza mama, bardzo tęsknili za Warszawą. Mama ciągle opowiadała jaka piękna jest stolica. Ja od urodzenia mieszkałam tutaj i jako małe cztero-, czy pięcioletnie dziecko, tak jak moje rówieśniczki, miałyśmy wyznaczony teren, od ul. Norwida do ul. Łukasiewicza, po którym mogłyśmy się poruszać. Tak więc tam, gdzie się bawiłyśmy, nie było ruin. A ruiny na Placu Grunwaldzkim były wówczas dla mnie całkiem ładne. Kiedy miałam właśnie 4, czy 5 lat, moja mama zabrała mnie do Warszawy, gdzie mieszkała, a może raczej koczowała, już jej mama i część rodziny. Spotkała się wtedy z koleżankami. Cały czas tylko ze sobą rozmawiały, a ja spacerowałam i zastanawiałam się, czemu te warszawskie ruiny są niby ładniejsze od naszych. W ogóle nie widziałam różnicy między Wrocławiem i piękną Warszawą, o którym tyle opowiadała moja mama. Tu były ruiny i tam były ruiny. Jako dziecko myślałam, że po prostu tak wygląda miasto. Myślę, że obecnie, w ten sam sposób mogą postrzegać miasto małe dzieci w Ukrainie, które mierzą się z widokami ruin na co dzień. Skąd mają znać coś innego? 

Czyli ruiny były po prostu elementem krajobrazu…

Tak. Z perspektywy dziecka to było bardzo fajne. W miejscu, w którym obecnie mieści się szkoła nr 12, znajdowały się ruiny kościoła Lutra. To było świetne miejsce do zabawy. Stojące tam chrzcielnice były tak duże, że ze trzy dziewczynki mogły się w nich zmieścić. Porozrzucane kolumny też były atrakcją. Fajne były te ruiny. 

Czyli, kiedy była Pani mała, wciąż te ruiny były obecne i można było nawet rozpoznać wśród nich fragmenty wyposażenia?

To były w zasadzie same marmury i elementy dekoracyjne. Nie wiem, czy zostawiono je tam specjalnie. Może chciano ich do czegoś wtórnie użyć. Nie było takiego normalnego gruzu i ruin tylko właśnie bardzo ozdobne fragmenty, kręcone kolumny.  Z czasem to wszystko zabrano. 

Mówiła Pani o swoich wspomnieniach, jako cztero-, czy pięciolatki, a czy pamięta Pani swoje pierwsze wspomnienie związane z tym osiedlem?

Wydaje mi się, że pierwszym takim wspomnieniem jest moja wyprawa z mamą do szewca. Przechodziłyśmy przez pozostałości lotniska na placu Grunwaldzkim, na jego drugą stronę, na ul. Grunwaldzką, gdzie usługi świadczył wspomniany szewc. Tyle że do tego szewca wchodziło się po drabinie. Być może parter kamienicy był zrujnowany, a zakład mieścił się na poziomie pierwszego piętra. W związku z tym moja mama nie wzięła mnie na tę drabinę i zostałam na dole. Kiedy tak czekałam na mamę, przyszedł pies, który był wyższy ode mnie i stanął nade mną. Pamiętam, że tak się zlękłam, że aż usiadłam. 

Jaki był Plac Grunwaldzki Pani dzieciństwa i jak wyglądało wtedy życie na osiedlu?

To, co było charakterystyczne dla tego miejsca, to fakt, że było tu bardzo dużo dzieci. W każdej kamienicy zamieszkiwało co najmniej kilkoro, tak więc nie było najmniejszego problemu ze znalezieniem kogoś do zabawy. Na dworze stale się ktoś bawił. Bramy do kamienic były otwarte na oścież od rana do wieczora, a to dlatego, że są bardzo ciężkie, więc dzieciom byłoby trudno je otwierać. Cały czas bawiliśmy się na dworze. Na ul. Smoluchowskiego był charakterystyczny, jasny, siwy asfalt. Był tam jeszcze w latach 90. Mój sąsiad, który jest architektem, powiedział mi, że to był asfalt eksperymentalny. Znajdował się na terenie kampusu Politechniki, więc to całkiem możliwe. Nigdzie indziej nie widziałam takiej nawierzchni. Była gładka, w ogóle nie popękana, świetnie się na niej rysowało kredą. Nie było wtedy żadnych samochodów, więc było się gdzie bawić. Odwiedzaliśmy się też z rówieśnikami w swoich domach. Mamy często wtedy nie pracowały. Nie wiem dlaczego. Może to z powodu braku ofert. Pamiętam, że moja mama chciała pracować, ale poszła do pracy dopiero w 1956 roku, bo miała angielski dyplom pielęgniarski z Armii Andersa, którego wcześniej jej nie uznali. Pani Suska pracowała, była stomatolożką, ale to było dość wyjątkowe. Mamy zajmowały się domem, co wiązało się wtedy przecież z ogromem pracy. Nie było pralek, prało się na tarze. Nie było lodówek. Wszystko musiały robić, gotować na bieżąco. Poza tym sprzątanie, pastowanie podłóg. Tak więc miały bardzo dużo zajęć. Przy tym pilnowały bawiących się na dworze dzieci, wychylając się co jakiś czas z okien i wołając je po imieniu, sprawdzając, czy wszystko w porządku. Wrzask był cały czas. Dzisiaj wydaje się to nie do pojęcia.

A jakie były ulubione zabawy tutaj na osiedlu?

Myślę, że takie jak wszędzie. Dużo było zabaw zbiorowych, np. w podchody, „raz, dwa, trzy Baba Jaga patrzy”, klasy. Przede wszystkim zabawy, do których potrzeba było dużo dzieci. Pamiętam też, że była taka zabawa „w państwa”. Nie do końca pamiętam, na czym polegała ta zabawa, ale wiem, że rysowało się na jezdni pola, które oznaczały państwa. Każdy miał swoje i np. wywoływał wojnę z innym państwem. To była na pewno bardzo częsta zabawa, jedna z ulubionych. 

001 03 plac grunwaldzki od ul grunwaldkziej i piastowskiej budowa namiotu goliat
materiały organizatora

Miała Pani jakieś swoje ulubione miejsca na osiedlu?

Raczej nie. Teren, po którym się poruszałam, był wyznaczony przez mamę. Od Łukasiewicza, po Norwida. Na ul. Curie-Skłodowskiej już nie chodziliśmy. Mało bawiliśmy się na podwórku. Nie wiem dlaczego, ale pamiętam, jak mama opowiadała mi, że to nasze podwórko wyglądało niemal jak Park Szczytnicki. Było piękne. Mam zdjęcie rodziców, siedzących ze znajomymi i jakimiś małymi dziećmi na kocu. Bardzo długo byłam przekonana, że zostało ono zrobione właśnie w Parku Szczytnickim, a pewnego dnia mama powiedziała mi, że nie, że ono zostało zrobione pod naszym domem. Niemcy bardzo dbali o zieleń, w związku z czym te podwórka w okolicy były bardzo ładnie zagospodarowane. Nie było wtedy oczywiście garaży, ani śmietników. Kosze znajdowały się wówczas na ulicy. Każda kamienica miała jeden, niewielki, metalowy kubeł, który w zupełności wystarczał. Nie było opakowań, wszyscy mieli piece, więc papierowe torebki paliło się w nich, a wynosiło się w zasadzie tylko popiół i obierki. Tutaj, na skwerku im. Sendlerowej był w zasadzie taki parczek, ale w nim mało się bawiliśmy, też nie wiem dlaczego. Później pojawiła się piaskownica, bliżej skrzyżowania ulic Łukasiewicza i Smoluchowskiego. 

Kiedy była Pani już starsza i wytyczony przez mamę obszar zabaw przestał obowiązywać, zwiedzała Pani zapewne dalsze okolice osiedla. Jak one wtedy wyglądały i jak się zmieniały?

Wszystko zmieniało się stopniowo, nie było raczej szokujących, nagłych przemian. Na naszej ulicy — Smoluchowskiego były latarnie gazowe, które obecnie są atrakcją jedynie na Ostrowie Tumskim. Wieczorem chodziła Pani lub Pan i je zapalali, a rano gasili. Wszystkie dzieci biegały wtedy za nimi, bo to było bardzo atrakcyjne. Potem pojawiły się lampy elektryczne. Mieszkałam na trzecim piętrze, więc z okna widziałam ul. Curie-Skłodowskiej i tramwaje, a to dlatego, że budynek IEL, czyli Instytut Elektrotechniki był zburzony. Nie pamiętam, w jakim stopniu, ale na pewno na tyle, że widziałam Curie-Skłodowskiej. Z drugiej strony natomiast, z okien mieszkania widziałam Odrę, ponieważ narożne budynki Wydziału Chemii też były zniszczone. Długo pozostawały w ruinie. Co najmniej do czasu, kiedy byłam w szkole podstawowej. Poza tym z czasem zaczęło przybywać samochodów. Kiedyś tylko Pan lekarz, mieszkający w sąsiedniej bramie posiadał auto i czasem zabierał nas, dzieci, na przejażdżkę dookoła politechniki. Kiedy byłam starsza, to pamiętam, że ul. Curie-Skłodowskiej była o tyle atrakcyjna, że bardzo często odbywało się tam coś takiego, co nazywano „Capstrzyk”. To był przemarsz wojska. Było to propagandowe wydarzenie. Żołnierze nieśli pochodnie, trzymali lance zwieńczone puszkami, w których się coś paliło. To było na pewno fajne, atrakcyjne wydarzenie. Potem, najpewniej po ’56 roku to się skończyło. Na placu Grunwaldzkim, na udeptanym gruzowisku po lotnisku odbywały się Pochody Pierwszomajowe. To właśnie tutaj znajdowały się trybuny, nie w centrum. Pamiętam, ponieważ mój tata szedł w pochodzie, bo przecież inaczej trafiłby do więzienia. Z czasem plac Grunwaldzki trochę zarósł. W miejscu, w którym obecnie znajduje się restauracja „Przyjaciele i znajomi”, jeszcze do niedawna mieściło się przedszkole „Leśny ludek”, do którego chodziłam i do którego uczęszczali później moi synowie, tak więc było w tym miejscu dość długo. Żeby dojść do tego przedszkola, przechodziło się przez plac polotniskowy i szło między chwastami. Po drodze, przy budynku Akademika Dwudziestolatka, którego oczywiście nie było, znajdowało się takie okrągłe, betonowe a może z ubitej ziemi koło, gdzie uczono jazdy na motocyklu, więc nosiło ślady opon. Pamiętam też, jak budowano Teki, czyli akademiki na pl. Grunwaldzkim zwane dziś Stodołami i budynki Politechniki D1, D2. Podczas prac nad D1 i D2 w pewnym momencie budowa stanęła, ale ten murek, który znajduje się przy budynkach do dzisiaj i psy lubią po nim chodzić, już był. Widziałam tę niedokończoną budowę. Potem tata mówił mi, że widać, że projekt budynków został zmieniony, ponieważ okna na wyższych kondygnacjach są większe, niż te na niższych, a na ogół tak nie jest. Nie wiem, na ile to prawda. Wydaje mi się, że budowa stanęła z innego powodu. Tutaj, na Placu Grunwaldzkim, wszędzie jest kurzawka i zapewne budowniczowie nie spodziewali się, że fundamenty mogą zacząć się osuwać. 

Jak to było obserwować, jak Plac Grunwaldzki powstaje z gruzów?

Tak, jak Pani obserwuje teraz, jak Wrocław się zmienia. Wtedy to zdawało się czymś zupełnie normalnym. To, co wydawało się nienormalne, to kiedy po długim czasie zauważało się gdzieś ruiny. Na przykład na placu Społecznym przez wiele lat stał zrujnowany dom. Pamiętam go jeszcze z czasu, kiedy zdawałam maturę, w 1966 roku. W pewnym momencie powieszono przy nim blaszane makiety bomb z napisem „NIE”, jako niby znak protestu przeciwko wojnie. 

Czyli na początku ruiny były czymś zupełnie normalnym, jak Pani wspomniała, elementem miasta, a z czasem ich obecność w przestrzeni stała się czymś nie do pomyślenia?

Tak. Pamiętam, że kiedy byłam mała, to wszyscy wokół mówili, że wszystko idzie na Warszawę — pozostałe po budynkach cegły, ale i pieniądze z miast, czy tramwaje. Ludzie rozmawiali o tym między sobą. Ruiny we Wrocławiu były bardzo długo.

A czy któraś z zachodzących na osiedlu zmian wywarła na Pani największe wrażenie lub miała wpływ na Pani życie?

Tak naprawdę to im byłam starsza, tym częściej wyjeżdżałam z Placu Grunwaldzkiego w inne części miasta. Pamiętam na pewno, że ZOO było dużo mniejsze. Bilety kupowało się zaraz za Mostem Zwierzynieckim, tam, gdzie obecnie mieści się restauracja. Dawniej znajdowały się tam kasy. Dalej, za ZOO, ciągnęły się tereny Wystawy Ziem Odzyskanych. Mimo że to wydarzenie miało miejsce w 1948 roku to te tereny pozostawały tam jeszcze bardzo długo. Pamiętam, że chodziło się tam, ponieważ odbywały się tam różne atrakcje. Na przykład, stało tam wielkie akwarium, w środku którego było dwóch nurków i grało w szachy. To było ciekawe. Później to zamknęli i zaczęto rozbudowywać ZOO. Obecnie obszar ten jest częścią ogrodu zoologicznego, podobnie jak niektóre z pawilonów powystawowych.

Wspomniała Pani o Wystawie Ziem Odzyskanych. Sama nie może jej Pani pamiętać, ale być może rodzice opowiadali o tym wydarzeniu?

Tak, opowiadali. Mam zdjęcia z tej wystawy, ponieważ to było na tyle głośne wydarzenie, że zjeżdżała się do nas rodzina z całej Polski i rodzice zabierali ich na wystawę. Mama była wtedy w ciąży ze mną. Opowiadając mi o tym, komentowała, że Wystawa Ziem Odzyskanych była raczej propagandowym przedsięwzięciem. Pokazywano tam traktory, czy inne maszyny, które miały reprezentować rolnictwo i osiągnięcia Polski, ale nie było to szczególnie imponujące. Kiedy, jak wspomniałam, przyjeżdżała do nas rodzina, chcąc zobaczyć wystawę, nocowali u nas i u znajomych. Nie było wtedy zbyt wielu hoteli, a to, że w czteroosobowym mieszkaniu nocowało szesnaście osób, było zupełnie normalne. Pamiętam jedną z anegdot, związaną z tym wydarzeniem, którą opowiadała mi moja mama. Mieliśmy w mieszkaniu poniemiecki junkers, czyli piec gazowy do ogrzewania wody, którego nikt nie potrafił naprawiać, a czasem wybuchał. Trzeba było wtedy zareagować — nie pamiętam, co dokładnie trzeba było z nim zrobić. Mama opowiadała, że jedna z takich awarii miała miejsce, kiedy przyjechała do nas jej siostra, która była niestety lekko „komunizująca” i pracowała jako dziennikarka w „Trybunie Ludu”, więc różniły się poglądami. Była dużo młodsza od mojej mamy i robiła wtedy karierę. Przyjechała do nas ze swoim narzeczonym, który postanowił wziąć kąpiel. Właśnie wtedy junkers wybuchł, więc narzeczony się wystraszył i wybiegł do przedpokoju ubrany tylko, jak to mama opowiadała, w chusteczkę na głowie i zaczął krzyczeć. W tym momencie do mieszkania wrócił mój tato. Kiedy go zobaczył, spokojnie przekręcił wajchę od gazu, która znajduje się tuż przy drzwiach wejściowych i ze spokojem przywitał gościa. Tak więc to pamiętam z Wystawy Ziem Odzyskanych. Warto jeszcze wspomnieć, że nie tylko junkers był u nas poniemiecki, a w zasadzie wszystko. Kuzynka mojego męża, która jest warszawianką, niedawno zadała mi pytanie, dlaczego cały czas mówimy, że coś jest „poniemieckie”, mimo że od wojny minęło już tyle lat. Odparłam, że przecież mieszkamy w poniemieckich mieszkaniach, często wciąż z poniemieckimi meblami, w przeciwieństwie do niej, która mieszka w „popolskich” 

Pani rodzice, kiedy przyjechali do Wrocławia po wojnie, wprowadzili się do umeblowanego mieszkania?

Tak, było umeblowane, aczkolwiek opowiadali mi, że brakowało niektórych elementów wyposażenia, które były tam wcześniej. Od znajomych wiedzieli, że były tam np. dywany, które zabrał ktoś z sąsiedniej kamienicy. Mój ojciec miał dokument, który zresztą ja dalej mam, zaświadczający, że w mieszkaniu znajdują się wymienione meble i że nie można tymi meblami handlować. Tego typu dokumenty miały zapobiegać powszechnemu wówczas szabrowi. Tuż po wojnie, wszyscy mówili, że te meble są ohydne. Do tej pory mam biurko i oszkloną witrynkę, w której moi rodzice trzymali książki. Mieliśmy też zwaliste kredensy, które obecnie oceniam jako świetne. Spod ich górnej części można było wyciągać blat, co było bardzo wygodne podczas wyjmowania serwisów, szczególnie w czasie świąt. Przez długi czas mieliśmy w piwnicy jeszcze szafkę z rzeźbionymi kolumnami. To były bardzo ciężkie, masywne meble. Wtedy to się nie podobało. Kolejne pokolenie, czyli moje, bardziej je doceniało. Szczególnie osoby spoza Wrocławia dostrzegały ich walory. Kiedy ktoś nas odwiedzał, zawsze zwracał uwagę na to, jakie mamy piękne meble. Pokolenie moich rodziców nie lubiło tej stylistyki i jak tylko mogli, pozbywali się poniemieckiego wyposażenia, np. paląc nim w piecu. Z tego względu, mało kto obecnie ma w mieszkaniu stare, poniemieckie meble. 

Cały czas mieszka Pani w tym samym mieszkaniu, w którym się wychowywała?

Obecnie nie, ale wciąż posiadam to mieszkanie i zarządzam także kamienicą, w którym się ono znajduje. Od kilku lat mieszkam przy ul. Reja, ponieważ w pewnym momencie mieszkaliśmy tutaj, przy ul. Smoluchowskiego w osiem osób — ja z mężem i synami, moimi rodzicami i siostrą, więc kiedy udało nam się znaleźć mieszkanie, postanowiliśmy się wyprowadzić. Przedtem wykupiliśmy lokum przy Smoluchowskiego i dlatego jest w moim posiadaniu. Myślałam o tym, żeby tu wrócić, ale mój mąż miał kłopoty z nogą, więc mieszkanie na trzecim piętrze nie było dobrym pomysłem. Teraz, od roku, jestem sama, ale to mieszkanie ma powierzchnię aż 80m2, a moje obecne 50m2. Niemniej, muszę powiedzieć, że zasadniczą różnicą między mieszkaniem tutaj, w kamienicy, a przy ul. Reja, w bloku — tzw. nowym budownictwie, to fakt, że tutaj, przy Smoluchowskiego, wszyscy lokatorzy mieszkają od wojny. Wszyscy się tutaj znają i przyjaźnią. Pamiętam, kiedy będąc na studiach, złamałam nogę wzdłuż i zagipsowana leżałam w pokoju sąsiadującym z klatką schodową, czekając, aż ktoś wróci i np. otworzy mi okno. Po krokach, które słyszałam zza ściany, poznawałam wszystkich, nie tylko mieszkających w kamienicy, ale i tych, którzy regularnie ją odwiedzali. Wiedziałam np. kiedy przychodził wujek do Pani Maryli. Ludzie tutaj są bardzo ze sobą zżyci. Kiedy moja mama została sama, chcieliśmy z mężem wziąć ją do siebie, ponieważ traciła wzrok i miała coraz poważniejsze problemy ze zdrowiem. Uważaliśmy, że z nami będzie miała zapewnioną opiekę. Mama nie rozumiała, dlaczego miałaby opuścić swoje mieszkanie. Pytaliśmy, jak sobie poradzi, coraz gorzej widząc, np. kiedy znowu  zaplącze się jej smycz, na której trzymała swojego psa. Odparła na to, że przecież, gdy coś się dzieje, to słyszy, kiedy któryś z sąsiadów idzie klatką schodową i prosi wtedy o pomoc. Sąsiedzi z naprzeciwka ciągle mi powtarzali, żeby przypominać mamie, że w każdej chwili może do nich zadzwonić. Każdy każdego tutaj zna i każdy o każdego się troszczy. Obecnie, jedna z naszych sąsiadek, Pani mieszkająca na parterze traci pamięć, o czym nam powiedziała. Coraz bardziej się o nią niepokoimy i staramy się pomagać. Dorotka, mieszkająca na drugim piętrze, przychodzi i mierzy jej ciśnienie, podaje leki, pilnuje. Pani, o której mówię, ma rodzinę, do której mogłaby się przeprowadzić, ale nie chce. Chyba dobrze jej tu z nami. 

310242244 513571124107813 7847635846451401689 n
zdjęcie: Marcin Szczygieł

Czyli praktycznie cała społeczność, zamieszkująca te okolice (ul. Smoluchowskiego), przyjechała tutaj po wojnie, zaprzyjaźniła się i od tego momentu się nie zmienia?

Tak. Ci ludzie musieli się bardzo wspierać w pierwszych latach po przyjeździe. Mieszkania, które zajmowali, były częściowo zrujnowane, ze śladami po kulach, często z powyrywanymi oknami. Nie było administracji, która byłaby w stanie zająć się tymi szkodami, ponieważ było ich zbyt wiele w całym mieście. Ludzie sami musieli zająć się naprawą. Jedna osoba nie byłaby w stanie tego zrobić, więc remontowało się mieszkania wraz z sąsiadami. Pomagało się sobie nawzajem. Poza tym nie było telewizji, więc sąsiedzi spotykali się, rozmawiali. Pewnie wytworzyli sobie tutaj swego rodzaju „bańkę”, tym bardziej że to były ciężkie, stalinowskie czasy, a większość mieszkańców tej okolicy, jak wspomniałam, było „andersiakami”, więc nie żyło im się wtedy dobrze. Żyli w tej swojej wspólnocie, stali razem w kolejkach po mleko, czy inne produkty i wspierali się nawzajem. Pamiętam też, że kiedy ktoś z mieszkańców miał imieniny, to słychać to było na całej ulicy. Śpiewano piosenki z rodziną przy stole, a hałas nikomu nie przeszkadzał.

Mówiła Pani, że przeprowadziła się do mieszkania przy ul. Reja, a więc wciąż na terenie tego samego osiedla. Czy pozostanie w obrębie Placu Grunwaldzkiego było świadomą decyzją, czy raczej kwestią przypadku?

To była świadoma decyzja, ponieważ rodzice byli coraz starsi. Mieliśmy akurat okazję, aby się przeprowadzić, ponieważ mąż dostał dość dużą odprawę z pracy, która wystarczyła na zakup mieszkania. Chcieliśmy z tego skorzystać, a nieruchomość była najlepszą inwestycją. Najważniejszym kryterium przy wyborze mieszkania była właśnie bliska odległość od rodziców. 

A czy uważa Pani Plac Grunwaldzki za dobre miejsce do mieszkania?

Tak, zdecydowanie. Teraz, kiedy odwiedzam moje dawne mieszkanie przy Smoluchowskiego, czuję się jak u siebie, ponieważ bardzo dużo osób, z którymi się wychowywałam, nadal tutaj mieszka, m.in. Ewa Sadowska, o której już wspomniałam. Zaraz po studiach, Ewa wyprowadziła się stąd, a wróciła dopiero kilka lat temu, ale od razu wskoczyła na te tory, ponieważ my wszyscy spędziliśmy tutaj dzieciństwo, na tych samych podwórkach, grając we wspomniane podchody. Człowiek jest tutaj między swymi. Kiedy zmarł mój mąż, bardzo to przeżyłam, nie chciałam być sama w domu, ale nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Spacerowałam wtedy po osiedlu i pewnego razu spotkałam właśnie Ewę. Powiedziała mi, że gdy zmarła jej siostra, zapisywała się na wszystkie możliwe aktywności i wydarzenia, które działy się w mieście. Zaproponowała mi wtedy, żebym wybrała się z nią na kursy pamięci, właśnie tutaj. Mam to poczucie, że, jak wspomniałam, jestem między swymi i zawsze mogę liczyć na pomoc i wsparcie takich osób, jak Ewa, czy Aśka Suchorzewska, a także inni, z którymi się wychowywałam. 

Czy podobne relacje ma Pani z sąsiadami przy ul. Reja?

Na Reja mieszkam w nowej plombie. W mojej klatce jest 14 mieszkań, z czego 11 jest wynajmowanych. Większość mieszkańców to studenci, którzy są mili i uśmiechnięci, ale co semestr inni. Nie ma żadnych bliższych więzi. 

Mówi Pani o studentach, czyli o kolejnym, ważnym dla tożsamości osiedla aspekcie…

Tak, akademickość jest zdecydowanie częścią tego osiedla. Sama pracowałam na Politechnice i kiedyś rozmawiałam z naszym dziekanem o tym, że mieszkania na Placu Grunwaldzkim przydzielane były pracownikom naukowym. Szczerze mówiąc, byłam przekonana o tym, że każdy to wie. Na końcu ul. Norwida zamieszkiwali przede wszystkim pracownicy dawnej Akademii Rolniczej, czyli obecnego Uniwersytetu Przyrodniczego, dalej pracownicy Politechniki, mniej więcej do secesyjnej kamienicy nr 20, później w bramie 24/26 mieszkali profesorowie medycyny, a w mojej kamienicy 28 i 30 pracownicy Lasów Państwowych. Te wszystkie kwartały zajmowali pracownicy uczelni. Kiedy widzę nazwiska wypisane na znajdującej się na terenie kampusu Politechniki tablicy zasłużonych, to wszystkie te osoby znam. To byli ojcowie moich koleżanek z kamienicy czy z klasy.

Czyli to była trochę taka inteligencka enklawa…

Tak. Kiedy przeprowadziłam się na Reja i zobaczyłam te wszystkie „klubokawiarnie” pijanych, jak mój syn zwykł mawiać, stojących na rogach od szóstej rano, to było to dla mnie coś zupełnie egzotycznego. 

Czyli kilka ulic dalej, w obrębie tego samego osiedla, jest już zupełnie inny świat.

Tak. Wystarczy spojrzeć na ul. Szczytnicką, która jest jeszcze bliżej, a to również jest zupełnie innym światem. Faktem jest, że to, że tutaj (część osiedla na wschód od osi grunwaldzkiej) mieszkali pracownicy wyższych uczelni, zostawiło ślad na tym osiedlu. Dbali oni o wykształcenie swoich  dzieci, które w dużej mierze zostały tutaj na Placu Grunwaldzkim, więc ten rys inteligencki tu został. 

A czy akademickość tego osiedla i obecność studentów, jest dla Placu Grunwaldzkiego wartością?

Myślę, że można z tym dyskutować. W mojej rodzinnej kamienicy dwa mieszkania z dziesięciu są wynajmowane, więc nie jest najgorzej, ale Aśka Suchorzewska mówiła mi, że są tu budynki, w których mieszkania w większości zostały przeznaczone na wynajem. To z kolei rodzi takie problemy, jak choćby remont kamienic. Wiele z nich wymaga remontu, ale żeby do tego doszło, ogół właścicieli musi się na to zgodzić i zapłacić. Jeśli ktoś tylko wynajmuje mieszkanie, to najczęściej nie jest zainteresowany takimi sprawami, a im bardziej budynek jest niedoinwestowany, tym bardziej niszczeje. Dlatego można dyskutować z tą studenckością osiedla. Z drugiej strony jednak, kiedy przychodzi wiosna i fale młodych ludzi przesuwają się przez Plac Grunwaldzki, to jest to miłe, pełne życia. Na osiedlu nie ma już natomiast dzieci. Kiedyś zastanawiałam się, ile dzieci mieszka na odcinku w okolicach Smoluchowskiego i Łukasiewicza. Jest ich tylko kilkoro, a kiedyś, 8-10 było w każdej bramie. Wiem, że to były czasy wyżu demograficznego, ale teraz praktycznie w ogóle nie widuję dzieci.

Czy można powiedzieć, że Plac Grunwaldzki stał się dzielnicą starszych mieszkańców, którzy są tutaj od wielu lat i studentów, którzy są tutaj tylko na chwilę? 

Tak. To jest zbyt dobry adres, żeby nie skorzystać z możliwości wynajmowania, więc tutaj lokale są kupowane głównie pod ten cel i pod inwestycje. Niesamowicie blisko są tutaj wszystkie uczelnie — Uniwersytet Przyrodniczy, Politechnika, Uniwersytet, więc nic dziwnego, że mieszkają tu głównie studenci.

Chciałam wrócić jeszcze do tematu zmian zachodzących na Placu Grunwaldzkim. Czy jest jakieś miejsce, które zniknęło już z mapy osiedla, a którego Pani brakuje?

Tęsknię przede wszystkim za ludźmi, którzy stąd zniknęli. Jeśli chodzi o miejsce, to przy Wybrzeżu, na odcinku między śluzą a budynkiem Politechniki, w którym kręcono Klossa, studenci uczyli się pływać żaglówkami i kajakami. Stamtąd też startował żeglarz Krzysztof Baranowski. Mieszkał zresztą na Wyspiańskiego, a jego mama uczyła mnie zajęć praktycznych. Wybrzeże wtedy żyło. Stale ktoś pływał w Odrze. Z drugiej strony, obecnie to życie przeniosło się nieco dalej, bliżej Mostu Grunwaldzkiego. Jest tam teraz plaża. To też jest fajne miejsce, raczej piknikowe, ale też ma swój klimat. 

A czy targowisko, które funkcjonowało na Placu Grunwaldzkim, było dla Pani istotnym elementem osiedla?

Ach, tak. Na targowisku wszyscy robili zakupy i to było bardzo wygodne. Byłam niedawno w Poznaniu, na zaproszenie mojego wnuka, który tam mieszka i studiuje. Pokazywał mi, że tam, w każdej dzielnicy jest targowisko, a u nas jakoś uznano, że nie pasuje to do miasta i zdecydowano zlikwidować lub zmienić te przestrzenie, jak targ na Zielińskiego. Moja mama miała psa, który wabił się Nikifor i był bardzo krnąbrny. Z nim właśnie chodziła na targowisko. Pracowałam w tym czasie na Politechnice, w budynku D1i kiedy moje koleżanki widziały z okna moją mamę, mówiły mi: „O, twoja mama idzie na targ”. A to wyglądało tak: szła moja mama, za nią wyprężona smycz, a na końcu pies i szli na targowisko. Później wracali, w odwrotnej kolejności, najpierw Nikifor, wyprężona smycz i moja mama. Pies nie cierpiał chodzić na targ, bo zawsze ktoś go tam podeptał. Nie lubił być w tym tłumie. Mama z kolei była coraz starsza, a mieszkała na trzecim piętrze, więc wolała wyprowadzić psa przy okazji zakupów, zamiast wychodzić dwa razy. Tego targowiska zdecydowanie brakuje. Z czasem pojawił się na placu Goliat, który szczerze mówiąc był beznadziejny. To był namiot na błocie, gdzie deskami wyłożono przejścia. Było w nim ciemno. Mimo to, jak zwykle w takich miejscach ludzie, którzy robili tam zakupy, ulubili sobie tę Panią od mięsa czy Pana, który sprzedawał zegarki, więc nie można powiedzieć, że to było nieprzyjemne miejsce, raczej nieprzemyślane.

goliat
materiały organizatora

Czy dałoby się zrekompensować tę stratę targowiska i na przykład przywrócić je do życia w innej formie? Czy to w ogóle byłoby potrzebne na osiedlu?

To ciekawe pytanie, bo na przykład na Biskupinie jest targowisko na Baciarellego. Ono było bardzo popularne i ludzie, którzy zaczęli tęsknić za tym grunwaldzkim, jeździli właśnie tam. Ostatnio zauważyłam, że zaczęło ono podupadać. Myślałam, że planują jego likwidacje, ponieważ naokoło buduje się nowe osiedle, które obejmuje to miejsce, a tym samym, wprowadza nową klientelę. Rozmawiałam z Paniami tam sprzedającymi, które powiedziały mi, że nikt nie planuje likwidacji tego miejsca. Nie wiem, z czego wynika fakt, że zaczęło ono podupadać. Być może to kwestia opłat, albo wina supermarketów, a może to tylko starsi ludzie mają taki sentyment do targowisk. Na pewno nie widzę rozkwitu targu na Baciarellego. Trzyma się jeszcze targowisko na Białowieskiej. Wydaje mi się, że wiele osób z mojego pokolenia mogłoby uznać pomysł reaktywacji targowiska za świetny, ale czy potem faktycznie by z niego korzystali? Tego nie wiem. Ja sama, szczerze mówiąc, kiedy jadę na Baciarellego, to najpierw sprawdzam ceny w markecie i porównuję je z tymi z targowiska. Jeśli na straganie jest dwa razy drożej, to nie roztrząsam czy pomidory, które chcę kupić, są z Hiszpanii, a nie z Polski, tylko kupuję tam, gdzie jest taniej. Niestety, taka prawda. 

Czy jest jakaś historia lub wydarzenie związane z osiedlem Plac Grunwaldzki, którą uważa Pani za niezwykłą?

Pamiętam niesamowite wydarzenie, jakim był pożar starego gmachu Politechniki A5, na rogu ulic Łukasiewicza i Norwida. To był budynek, w którym odbył się pierwszy powojenny wykład na uczelni. Kiedy byłam w ósmej klasie, paliła się w nim Stara Sala Elektryczna i to tak, że płomienie wychodziły na ulice. Żywy ogień było widać z okna mojego mieszkania. Oczywiście wszyscy siedzieli wtedy w oknach, mimo że działo się to około 4 czy 5 rano, bo to było bardzo ciekawe wydarzenie. Maka Suska, czyli córka Profesora Suskiego, o którym opowiadałam, mieszkała idealnie vis-a-vis budynku A5. Opowiadała nam, że przyjechali strażacy, którzy przez rozległy ogień nie mogli nawet zbliżyć się na drabinach do budynku, a portier nie chciał ich wpuścić przez boczne wejście, więc przyglądali się wszystkiemu z dołu. Ich dowódca w pewnym momencie zawołał: „Śliwka, widzisz coś?” -„Widzę” - „A co widzisz?”, - „Ogień”. Ogień to i ja widziałam. To było duże wydarzenie, które wywarło na nas wrażenie, bo to był ogromny pożar, który miał miejsce nie gdzieś na obrzeżach, a w centrum miasta, w sąsiednim budynku. Inna ciekawa dla mnie prywatnie historia, związana z tym osiedlem, choć raczej pośrednio, miała miejsce w 1999 roku. Mieliśmy wtedy okazję pojechać z mężem do Sydney. Mój mąż przyjaźnił się w tym czasie z pewnym architektem z Lubina, który opowiadał, że 10 lat wcześniej, czyli w ’89 roku, kierownik ich pracowni, z którym się przyjaźnił, wyjechał właśnie do Sydney. Utrzymywali ze sobą kontakt, który w pewnym momencie się urwał. W związku z tym dał nam adres tego Pana i poprosił, abyśmy go odszukali. Na miejscu, w hotelu poprosiliśmy Panie recepcjonistki o pomoc w odszukaniu wspomnianego kierownika pracowni. Bardzo szybko wyjaśniło się, dlaczego kontakt z nim się urwał. Okazało się, że jedna z liter w  jego adresie była błędna. Panie podały nam prawidłowy adres i od razu zadzwoniły do tego człowieka. Byłam zła, bo mieliśmy zostać w Sydney tylko tydzień i chciałam wykorzystać ten czas jak najlepiej, a tu jakieś spotkanie z nieznajomym Polakiem. Pomyślałam, że pewnie od razu, jak to w tych czasach, na stole pojawi się wódka i dwa dni będą z głowy. No ale trudno, już zadzwonili. Pan umówił się z nami na przystani promów. Wysiedliśmy na przystani, gdzie było pełno ludzi. Kiedy tłum się rozszedł, został tylko jeden mężczyzna z telefonem i to był właśnie on. Zaczął rozmawiać z moim mężem i zerkając na mnie, w końcu odezwał się, mówiąc mi, że się znamy. Od razu mnie wkurzył, bo przecież nigdy nie byłam w Lubinie, z którego był, więc nie mógł mnie znać, a na dodatek miałam stracić czas, który mogliśmy przeznaczyć na zwiedzanie Sydney.  Pan architekt zabrał nas na jedną z najbardziej znanych plaż w mieście i z czasem okazało się, że jest bardzo miły i coraz lepiej się dogadywaliśmy. Zaprosił nas do siebie, ale widział, że cały czas byłam obrażona, po tym co powiedział. Po jakimś czasie odezwał się, że naprawdę mnie kojarzy, tylko nie wie skąd. Zaczęliśmy więc główkować. Powiedziałam, że w Lubinie byłam pierwszy raz na chwilę przed tym wyjazdem, w odwiedziny u wspomnianego przyjaciela mojego męża. Pomyślałam jednak, że skoro jest architektem, to zapewne studiował na Politechnice Wrocławskiej. Przyznał, że tak było, ale podczas studiów mieszkał przy ul. Jedności Narodowej, więc trop się urwał. Jego jednak ta sprawa bardzo nurtowała i po jakimś czasie powiedział, że ja miałam dwa psy. To była prawda. Rodzice mieli dwa psy, z którymi wychodziłam na spacery w okolice Wybrzeża Wyspiańskiego. Zapytałam, skąd to wie. Dopiero wtedy przypomniało mu się, że przecież jako dziecko wychowywał się przy ul. Smoluchowskiego 52, a tylko w czasie studiów mieszkał na Jedności. Jego ojciec był chirurgiem i miał prywatny gabinet, którego szyld widywałam przez wiele lat. Sam Pan architekt natomiast, przyjaźnił się z chłopakami z mojej klasy i razem jeździli na rowerach. Ja go nie kojarzyłam, bo był dwa lata młodszy, a ze szkoły rzadko kiedy pamięta się osoby z niższych klas. Wtedy okazało się, że rzeczywiście, miał rację, że mnie znał. Zaśmiałam się wtedy, że trzeba było przyjechać do Sydney, żeby poznać faceta z ul. Smoluchowskiego. Potem zaprosił jeszcze swoich przyjaciół —  Państwa Otrębskich. Zapoznaliśmy się i wtedy, podczas rozmowy o tym skąd są, powiedzieli, że na pewno nie będziemy kojarzyć, bo mieszkali  przy ul. Łukasiewicza 8. Na to odparłam, że jak mogę nie kojarzyć, skoro przy Łukasiewicza 8, u Baśki Raziuk, siostry Ewy Sadowskiej, o której wielokrotnie wspominałam, mieszka pies Lupus, który nienawidzi się z psem mojej mamy. Na co Pani Otrębska odparła, że Lupus 2 tygodnie wcześniej zdechł. Musiałam pojechać do Sydney, żeby dowiedzieć się, że Lupus z Łukasiewicza 8 nie żyje. To było najdziwniejsze spotkanie w moim życiu. Ostatecznie spędziliśmy razem całe 7 dni, ale było bardzo miło i sympatycznie, a nasz nowy znajomy bardzo dużo nam w Sydney pokazał i opowiadał o życiu Polonii w tym miejscu. To było dla mnie nie do pojęcia, żeby spotkać w Sydney człowieka, który wychowywał się na mojej ulicy i przyjaźnił z moimi kolegami i poznać także innych mieszkańców osiedla. Tak więc to jest moja niezwykła historia związana z Placem Grunwaldzkim. 

Faktycznie niesamowita i na pewno niespodziewana. Na koniec, chciałam jeszcze zapytać, czym jest dla Pani Plac Grunwaldzki?

To jest moje rodzinne osiedle. Im jestem starsza, tym bardziej to odczuwam.


„Plac Grunwaldzki - nieopowiedziana historia” to projekt realizowany przez Fundację Ładne Historie dzięki dofinansowaniu ze środków Fundacji EVZ w ramach programu „local.history”. #SupportedByEVZ



Анна Млинарчик

Александра Подлейська (AП): Ви мешканкою мікрорайону Площа Грунвальдська [Plac Grunwaldzki], правда?

Анна Млинарчик (АМ): Так.

AП: Коли Ви почали жити в цьому мікрорайоні?

АМ: Я народилася тут і відтоді жила на вул. Smoluchowskiego. Мої батьки приїхали сюди в 1947 році з Британії, з Армії Андерса [Armia Andersa], разом з моєю сестрою, яка народилася в Шотландії. Натомість я вже народилася у мікрорайоні Площа Грунвальдська в 1948 році, через три роки після закінчення війни.

AП: Чи знаєте ви, чому ваші батьки вирішили приїхати саме до Вроцлава?

АМ: Коли Армія Андерса була перенесена з Італії до Великої Британії, мої батьки разом з рештою членів Армії чекали на третю світову війну. Коли стало зрозуміло, що наступної війни не буде, більшість солдатів вирішили залишитися на Заході і не повертатися сюди, до комунізму. Батьки вирішили повернутися з різних причин. По-перше, знали з аутопсії особи, котрі страждали на т.зв. ностальгію за країною, за якою вони так сумували, що були не в змозі функціонувати. Тато вирішив, що коли повернеться на батьківщину, то, можливо, проведе кілька років у в'язниці, але зате буде серед своїх. Крім того, мої батьки відчували себе непроханими гостями в Англії, їх навіть видворяли звідти. Коли сама, будучи в Британії я розповідала цю історію, британці стверджували, що нічого подібного не мало місця, але це вже були 90-ті роки. Натомість одразу після Другої світової війни в Англії перебувало багато військових батальйонів з інших країн, а сама Великобританія була бідною, спустошеною війною, тож люди нарікали на чужоземців, запитуючи, коли ж поляки нарешті поїдуть звідти. Окрім того, там не було жодних вакансій. Мої батьки, як і багато інших членів Армії, не знали мови. У відділі мого батька був професор історії з широким кругозором, дивовижна людина з багатим багажем знань, до нього приходили посередники з працевлаштування, і все, що вони могли йому запропонувати, - це, приміром, обслуговувати ліфт в універмазі. Ці історії, здавалося б, не стосуються Площі Грунвальдської, але все ж таки певним чином пов'язані з нею, оскільки багато мешканців цього району пережили подібний досвід. У сусідньому з нами будинку жив пан Яблонські, який, як і мій тато, був офіцером. Після Варшавського повстання перебував в Офлазі, таборі для військовополонених офіцерів у Мурнау. Пан Риковскі, який жив поверхом нижче, пан професор Сускі, який займав квартиру на розі, і пан Яблонскі також були в Мурнау. Вони були там з 1939 року, а мій тато приєднався до них після падіння Повстання в Варшаві. Умови капітуляції гарантували солдатам Армії Крайової [Armia Krajowa] статус військовополонених, а не бандитів.

004 06 widok na plac grunwaldzki manhattan od strony mostu grunwaldziego s
матеріали організаторів

AП: Саме тоді вони всі познайомилися, чи тут, на Площі Грунвальдській?

АМ: Мій батько знав пана Сускі раніше, оскільки, будучи хлопчиками, вони разом відвідували кадетську школу в Модліні. Професор Сускі був старшим, але кадетська школа була закладом-гуртожитком, тому всі знали один одного. Професор Мар'ян Сускі був видатною людиною: у 1932 році він разом зі своєю командою виграв бронзову медаль з шаблі на X Олімпійських іграх у Лос-Анджелесі. Його ім'ям названа одна з початкових шкіл у Вроцлаві. Він був представником Військ зв'язку [Wojsk Łączności]. У таборі він сконструював радіоприймач з контрабандних компонентів. Прослуховування станцій альянсу було безцінним, оскільки дозволяло бранцям орієнтуватися в ситуації за межами табору. Повертаючись до питання, чому мої батьки опинилися у Вроцлаві, після того, як вони вирішили повернутися до Польщі, вони поїхали до Варшави, тому що вони звідти родом. Однак столиця була сильно зруйнована - більше, ніж тоді, коли вони покидали її після падіння Повстання, і їм банально не було де жити. У мого тата було два брати. Один з них жив під Варшавою, і там батько поселив мою матір і сестру. Інший брат вже був тут, у Вроцлаві, і винаймав квартиру на вул. Curie-Skłodowskiej. Батько приїхав до нього і знайшов місце, де він міг би оселитися з родиною.

AП: Ви згадали, що після війни Варшава була в руїнах, Вроцлав також сильно постраждав від війни. Мабуть, ваші батьки більше, ніж ви, відчули на своєму досвіді вид руїн на Площі Грунвальдській. Чи розповідали вони про те, як виглядало це місце, коли приїхали сюди?

АМ: Було доволі кумедно, бо мої батьки, особливо мама, дуже сумували за Варшавою. Мама постійно розповідала мені, якою гарною є столиця. Я живу тут від народження, і коли мені було чотири - п'ять років, як і моїм одноліткам, у нас була визначена територія, від вул. Norwida до вул. Łukasiewicza, де ми могли пересуватися. Тож там, де ми грали, не було руїн. А руїни на Площі Грунвальдській були для мене в той час цілком гарними. Коли мені, власне, було 4 чи то 5 років, мама відвезла мене до Варшави, де жила, а точніше кочувала, її мати та деякі члени родини. Вона тоді зустрілася з подругами. Весь час вони тільки розмовляли між собою, а я прогулювалася і розмірковувала, чому ці варшавські руїни нібито красивіші за наші. Взагалі не бачила різниці між Вроцлавом і гарною Варшавою, про яку так багато розповідала моя мама. Тут були руїни, там були руїни. Дитиною я думала, що це просто місто так виглядає. Гадаю, що нині у цей спосіб можуть сприймати місто маленькі діти в Україні, які щодня стикаються з руїнами. 

AП: Тобто руїни були просто частиною місцевого ландшафту …

АМ: Так. З дитячої точки зору то було дуже файне. На місці, де зараз знаходиться школа №12, були руїни лютеранського костелу. Там було чудове місце для ігор. Купелі, що стояли там, були настільки великими, що в них могли поміститися три дівчинки. Привертали увагу також розкидані колони. Файні були ті руїни.

AП: Отже, коли Ви були юні, ці руїни все ще існували, і Ви навіть могли розпізнати серед них фрагменти обладнання?

АМ: В основному це були просто мармури та декоративні елементи. Я не знаю, чи вони були залишені там спеціально. Можливо, хтось хотів використати їх повторно для чогось. Там не було звичайних розвалин і руїн, тільки дуже декоративні фрагменти, звивисті колони.  З часом все це забрали.

AП: Ви розповідали про свої спогади, коли вам було 4-5 років, можливо пам'ятаєте свій перший спогад, пов'язаний з мікрорайоном?

АМ: Здається, перший такий спогад - це мій похід з мамою до шевця. Йшли через залишки летовища на plac Grunwaldzki, на іншу сторону, вул. Grunwaldzką, де надавав послуги вищезгаданий майстер. Можливо, перший поверх будинку був зруйнований, а заклад розташовувався на рівні другого поверху. Зрештою, мама не взяла мене на цю драбину, і я залишилася внизу. Поки я так чекала на маму, прийшов собака, який був вищий за мене, і став наді мною. Пам'ятаю, я так злякалася, що аж присіла. 

AП: Якою була Грунвальдська площа у вашому дитинстві і яким було життя в мікрорайоні в ті часи?

АМ: Відмінною рисою цього місця було те, що тут було багато дітей. У кожній кам'яниці жило щонайменше кілька дітей, тож не було жодних проблем з тим, щоб знайти з ким погратися. На вулиці постійно хтось бавився. Двері до кам'яниць були відчинені навстіж з ранку до вечора, адже вони дуже важкі, тож дітям було б важко їх відчиняти. Увесь час ми гралися на вулиці. На вул. Smoluchowskiego був характерний світло-сірий асфальт. У 1990-х він все ще був там. Мій сусід, архітектор, сказав мені, що це був експериментальний асфальт. Знаходився на території Політехнічного кампусу, тож це цілком можливо. Ніде більше я такої поверхні не бачила. Поверхня була гладка, зовсім не потріскана, і по ній було приємно малювати крейдою. Тоді ще не було машин, тож бавитися було де. З однолітками теж ходили в гості один до одного. Мами в цей час часто не працювали. Не знаю, чому. Можливо, через брак вакансій. Пригадую, моя мати хотіла працювати, але пішла на роботу лише в 1956 році, бо мала англійський диплом медсестри, отриманий в Армії Андерса, який раніше не визнавався. Пані Суска працювала, була стоматологинею, що було доволі винятковим явищем. Мами дбали про дім, що вимагало багато роботи в той час.. Пральних машин не було, прали на тарі (дошка до прання). Холодильників не було. Вони повинні були робити все, куховарити буквально на льоту. Також прибирати, полірувати підлогу. Тому були дуже зайняті. Водночас не спускали очей з дітей, які гралися на вулиці, час від часу визирали з вікон і кликали їх на ім'я, перевіряючи, чи все з ними гаразд. Постійно чулися верески. Сьогодні це здається незбагненним.

AП: Якими були ваші улюблені ігри тут, у мікрорайоні?

АМ: Гадаю, так само, як і скрізь. Було багато групових ігор, наприклад, паперова гонитва, „раз, два, три - Баба Яга дивиться”, класики. Передусім ігри, для яких потрібно було багато дітей. Ще пам'ятаю, що була гра, яка називалася „y держави” [„w państwa”.]. Не зовсім пам'ятаю, про що йшлося у грі, але точно знаю, що малювали на дорозі квадратики, які позначали країни. У кожного була своя, і, приміром, можна було спровокувати війну з іншими. Це була дуже поширена гра, одна з улюблених.

001 03 plac grunwaldzki od ul grunwaldkziej i piastowskiej budowa namiotu goliat
матеріали організаторів

AП: Були у вас якісь улюблені місця в мікрорайоні?

АМ: Радше ні. Місцевість, якою я ходила, була окреслена моєю матір'ю. Від вул.Łukasiewicza, до вул.Norwida. На вулицю Curie-Skłodowskiej ми більше не ходили. Ми мало бавилися на подвір'ї. Не знаю чому, але пам'ятаю, як мама говорила мені, що наш дворик виглядав майже як парк Щитніцки [Park Szczytnicki]. Було гарно. У мене є фотографія моїх батьків, які сидять зі знайомими та якимись малими дітьми на покривалі. Дуже довго я була переконана, що фотографія була зроблена в парку Щитніцкім, а потім якогось дня мама сказала мені, що це не так, що вона була зроблена біля нашого будинку. Німці ретельно дбали про зелені насадження, і в результаті ці двори в цьому мікрорайоні були добре облаштовані. Звісно, тоді не було ні гаражів, ні смітників. Сміттєві кошики стояли на вулиці. У кожному будинку було одне маленьке металеве відерце, і цього було цілком достатньо. Пакувань не було, у всіх були печі, тож паперові пакети спалювали в них, а виносили, в основному, тільки попіл і лушпиння. Тут, у скверику ім. Sendlerowej був невеликий парк, але там ми мало бавились, не знаю, чому. Пізніше з'явилася пісочниця, ближче до перехрестя вулиць Łukasiewicza i Smoluchowskiego. 

AП: Коли Ви підросли, і відведена матір'ю територія для ігор більше не діяла, Ви, почали досліджувати інші місця мікрорайону. Як вони виглядали тоді і як змінилися?

АМ: Все змінювалося поступово, без шокуючих, раптових змін. На нашій вулиці - Smoluchowskiego були газові ліхтарі, які зараз є родзинкою лише на Ostrów Tumski [Oструв Тумскі]. Увечері пані чи пан йшли, запалювали їх, а вранці гасили. Всі діти тоді бігали за ними, бо це було дуже цікаво. Потім з'явилися електричні лампи. Мешкала я на третьому поверсі, тож з мого вікна було видно вул. Curie-Skłodowskiejі трамваї, а все тому, що будівлю Інституту електротехніки, знесли. Не пам'ятаю, до якої міри, проте напевно достатньо, щоб можна було бачити вул. Curie-Skłodowskiej. З іншої сторони, з вікон квартири виднілася Одра, оскільки наріжні будівлі Хімічного відділу також були зруйновані. Вони довгий час залишалися в занедбаному стані. Як мінімум, до мого навчання в початковій школі. Поступово кількість автомобілів почала збільшуватися. Раніше тільки пан лікар, який жив у сусідньому під'їзді, мав машину і іноді возив нас, дітей, кататися довкола політехніки. Будучи старшою, пам'ятаю, що вул. Curie-Skłodowskiej була цікава тим, що дуже часто там відбувався так званий „Capstrzyk” [сигнал до вечірнього переклику, який зазвичай виконується на трубі, а також марш]. Це була пропагандистська подія. Солдати несли смолоскипи, тримали списи, увінчані бляшанками, в яких щось горіло. Це було доволі гарним та ефектним заходом. Потім, напевно, після 56-го року це все закінчилося. На площі Грунвальдській [plac Grunwaldzki], на втоптаних розвалинах летовища, відбувався першотравневий парад. Саме тут були трибуни, а не в центрі. Пам'ятаю, тому що мій батько брав участь у параді, бо інакше він би потрапив до в'язниці. З часом площа Грунвальдська трохи заросла. На місці, де зараз розташований ресторан „Przyjaciele i znajomi”, донедавна знаходився дитячий садок „Leśny ludek”, до якого ходила я, а згодом і мої сини, тож стояв там досить довго. Щоб потрапити до цього дитсадка, треба було перетнути площу після залишків аеродрому і пройти між бур'янами. По дорозі, біля будівлі гуртожитку „Dwudziestolatka”, якого, звісно, тоді не було, стояло таке кругле, бетонне чи, може, утрамбоване землею коло, де навчали їзді на мотоциклах, і на ньому були сліди від шин. Пам'ятаю також, як будували „Текі”, гуртожитки на площі Грунвальдській, тепер відомі як „Stodoła” iа політехнічні корпуси D1, D2. Під час роботи над D1 та D2 будівництво в якийсь момент зупинилося, але та стіна, яка досі стоїть біля будівель і по якій люблять гуляти собаки, вже тоді була. Бачила це незавершене будівництво. Згодом мій тато сказав мені, що можна побачити, що дизайн будівель був змінений, тому що вікна на верхніх поверхах більші за вікна на нижніх рівнях, що зазвичай не є правильним. Не знаю, наскільки це відповідає дійсності. Мені здається, що будівництво зупинилося з іншої причини. Тут, на Площі Грунвальдській, скрізь сипучі піски, і, напевно, будівельники не очікували, що фундамент може почати зсуватися. 

AП:  Як це було - спостерігати, як Грунвальдська площа піднімається з руїн?

АМ: Так само, як ви зараз бачите, як змінюється Вроцлав. Тоді це здавалося цілком нормальним. Те, що здавалося ненормальним, - це коли після тривалого часу десь помічалися розвалини. Приміром, на pl. Społecznym багато років стояв зруйнований будинок. Пам'ятаю його ще з часів мого шкільного випускного, 1966 року. Якийсь час на ньому висіли бляшані макети бомб з написом "НІ", як нібито знак протесту проти війни.

AП: Тобто спершу руїни були чимось цілком нормальним, як Ви вже згадували, частиною міста, а з часом їхня присутність у просторі стала чимось немислимим?

АМ: Так. Пам'ятаю, коли була маленька, всі навколо говорили, що все йде до Варшави - цегла, що залишилася від будівель, гроші з міст, трамваї. Люди говорили про це між собою. У Вроцлаві дуже довго були розрухи.

AП:  Яка зі змін, що відбувається в мікрорайоні, вразила вас найбільше чи вплинула на ваше життя?

АМ: Насправді, чим старшою я ставала, тим частіше виходила поза межі Площі Грунвальдської до інших частин міста. Точно пам'ятаю, що зоопарк був набагато меншим. Квитки купувалось одразу за Mostem Zwierzynieckim [Мостем Звєжинєцкім], там, де зараз знаходиться ресторан. Раніше там були каси для продажу квитків. Далі, за зоопарком, простягалися території виставки „Ziem Odzyskanych” [Виставка повернених земель]. Незважаючи на те, що це мало місце в 1948 році, ці території залишались там ще на дуже довго. Туди часто ходилось, бо там відбувалися різноманітні заходи. Наприклад, там стояв великий акваріум, посередині якого сиділи два аквалангісти і грали в шахи. Було цікаво. Згодом це закрили, і почалося розбудовування зоопарку. Зараз ця територія є частиною Зоологічного парку, як і деякі післявиставкові павільйони.

AП: Ви згадали Виставку „Ziem Odzyskanych”. Особисто Ви не пам'ятаєте її, але, можливо, батьки розповідали Вам про цю подію?

АМ: Так, розповідали. У мене є фотографії з тієї експозиції, тому що це була настільки резонансна подія, що з'їжджалися родина з усієї країни, і батьки брали їх на виставку.  Мама тоді була вагітна мною. Розповідаючи мені про це, вона зауважила, що виставка „Ziem Odzyskanych” була радше пропагандистською дією. Там демонструвалися трактори та інші машини, які мали репрезентувати сільське господарство та досягнення Польщі, але не були особливо вражаючими. Коли, як я вже згадувала, до нас приїжджали родичі, які хотіли побачити виставку, вони залишалися ночувати у нас і у знайомих. Тоді не було стільки готелів, і для шістнадцяти людей було цілком нормальним жити в квартирі з чотирма спальнями. Запам'ятався один анекдот, пов'язаний з цією подією, який розповіла мені моя мама. У нас в квартирі був пост-німецький „junkers” - газова плита для підігріву води, яку ніхто не міг полагодити і яка іноді вибухала. Треба було якось реагувати - не пам'ятаю, що конкретно треба було з цим зробити. Мама розповідала, що одна з таких аварій сталася, коли до нас приїхала її сестра, яка, на жаль, була трохи „комуністичною” і працювала журналісткою в „Trybuna Ludu”, тому їхні погляди різнилися. Вона прийшла до нас зі своїм нареченим, який вирішив прийняти ванну. Якраз тоді „junkers” вибухнув, наречений злякався, вибіг у коридор, накинувши на голову, як згадувала моя мама, лише хустинку, і почав кричати. У цей момент до квартири повернувся мій батько. Побачивши його, він спокійно повернув газовий регулятор, який знаходиться прямо біля вхідних дверей, і спокійно привітав гостя. Ось що я пам'ятаю про виставку „Ziem Odzyskanych”. Варто також зазначити, що не лише юнкери були поствоєнними в нашому домі, а й усе навколо. Кузина мого чоловіка, варшав'янка, нещодавно запитала мене, чому ми досі говоримо, що щось є „пост-німецьким”, хоча минуло вже стільки років після війни. На що я їй відповіла, зрештою, що ми живемо в післянімецьких квартирах, часто ще з післянімецькими меблями, на відміну від неї, яка живе в „постпольських”...

AП: Ваші батьки коли приїхали до Вроцлава після війни, оселилися в облаштованій квартирі?

АМ: Так, вона була умебльована, щоправда, мені розповідали, що бракувало деяких інтер'єрних речей, які там були раніше. Від знайомих вони знали, що наприклад, були там килими, котрі забрав хтось із сусідньої будівлі. У мого батька був документ, котрий досі зберігається у мене, який засвідчував, що в помешканні знаходяться перелічені меблі і що ці меблі не можуть бути обміняні на інші. Такі документи мали на меті запобігти мародерству, що було поширеним явищем у той час. Після війни всі казали, що меблі були жахливими. У мене й досі стоїть письмовий стіл і скляна вітрина, в якій мої батьки зберігали свої книги. Були також громіздкі серванти, які нині вважаю чудовими. З-під їхніх верхніх ящиків можна було витягнути верхню полицю, що було дуже зручно, коли діставали сервізи, особливо в період свят. Довгий час у нас ще стояла шафа з різьбленими колонами в підвалі. Це були дуже важкі, масивні меблі. Тоді це не подобалося. Наступне покоління, тобто моє, цінувало їх більше. Особливо люди з-поза Вроцлава розпізнавали їх якість. Коли до нас приходили гості, вони завжди відзначали, які у нас гарні меблі. Поколінню моїх батьків не подобався цей стиль, і вони, як тільки могли, позбувалися пост-німецьких меблів, зокрема, спалювали їх у печі. З цієї причини мало хто сьогодні має в квартирі старі, ще довоєнні меблі.

AП: Ви досі мешкаєте в тій самій квартирі, де зростали?

АМ: Наразі ні, але я все ще є власницею квартири, а також керую кам'яницею, в якій вона знаходиться. Вже кілька років я живу на вулиці Reja, тому що у певний момент свого життя ми проживали тут, біля вул. Smoluchowskiego у вісім осіб - я з чоловіком і синами, мої батьки і моя сестра, тож коли нам вдалося знайти квартиру, ми вирішили з'їхати. Перед тим ми купили приміщення при Smoluchowskiego і тому воно перебуває у моїй власності. Думала про те, щоб повернутися сюди, але у мого чоловіка були проблеми з ногами, тому жити на третьому поверсі було не найкращою ідеєю. Тепер вже рік, як я живу сама, але це помешкання має площу 80 м2, а моє нинішнє - 50 м2. Проте мушу сказати, що головна відмінність між проживанням тут, у багатоквартирному будинку, і на вулиці Reja, у блоку - так званих новобудовах, полягає в тому, що тут, на Smoluchowskiego, всі мешканці живуть ще з часів війни. Всі тут знають один одного і приязняться. Згадалося, як будучи ще студенткою, я зламала вздовж ногу і, загіпсована, лежала в кімнаті, що примикала до сходової клітки, і чекала, поки хтось повернеться і відчинить мені, приміром, вікно. По кроках, котрі чулися з-за стіни, я впізнавала всіх, не тільки тих, хто жив у цьому будинку, але й тих, хто регулярно навідувався сюди. Знала, наприклад, коли мій дядько приїжджав до пані Марилі. Усі люди тут дуже близькі один до одного. Коли моя мама залишилася сама, ми з чоловіком хотіли взяти її до себе, бо вона втрачала зір і мала дедалі серйозніші проблеми зі здоров'ям. Ми вважали, що з нами про неї буде кому подбати. Мама не розуміла, чому вона повинна покидати свою квартиру. Ми запитували, як вона впорається, все гірше і гірше бачачи, приміром, коли повідець, на якому вона тримала собаку, знову заплутається. На це вона відповіла, що, зрештою, коли щось трапляється, вона чує, як хтось із сусідів спускається по сходовій клітці, і тоді просить про допомогу. Сусіди з квартири навпроти постійно повторювали мені, щоб я нагадувала мамі, що вона може зателефонувати їм у будь-який час. Кожен тут знає кожного, і кожен піклується про кожного. Наразі одна з наших сусідок, пані, яка живе на першому поверсі, втрачає пам'ять, про що вона нам розповіла. Ми все більше переймаємося за неї і намагаємося допомогти. Доротка, яка живе на другому поверсі, приходить і міряє їй тиск, дає ліки, доглядає за нею. Жінка, про яку я говорю, має родину, до якої могла б переїхати, але вона не хоче. Я думаю, що їй комфортно тут, з нами.

310242244 513571124107813 7847635846451401689 n
фото Marcin Szczygieł

AП: Тобто практично вся спільнота, яка живе в цьому кварталі (вул. Smoluchowskiego), приїхала сюди після війни, здружилася і з тих пір не змінюється?

АМ: Так. Ці люди, ймовірно, підтримували один одного в перші роки після приїзду. Квартири, які вони займали, були частково зруйновані, зі слідами від куль, часто з вибитими вікнами. Не було жодної адміністрації, яка б займалася усуненням пошкоджень, оскільки їх було занадто багато по всьому місту. Люди мусили самі займатися ремонтом. Одна особа не змогла б цього зробити, тому вони відремонтували квартири разом зі своїми сусідами. Допомагали один одному. До того ж, не було телебачення, тож сусіди зустрічалися, розмовляли. Певно, вони створили для себе тут своєрідну „бульбашку”, тим більше, що це були важкі, сталінські часи, і більшість людей у цьому районі, як я вже згадувала, були „андерсівцями”, тож їм тоді жилося не дуже добре. Жили у цій своїй спільноті, стояли разом у чергах за молоком чи іншими продуктами, підтримували одне одного. Я також пам'ятаю, що коли у когось із мешканців були іменини, це було чутно на всю вулицю. За столом у родинному колі співали пісень, і гамір нікому не заважав.

AП: Ви розповідали, що переїхали до помешкання на вул. Reja, тобто все ще у межах того ж мікрорайону.  Це було свідоме рішення залишитися на Площі Грунвальдській, чи радше випадковість?

АМ: Це було свідоме рішення, тому що мої батьки старіли. Так сталося, що у нас з'явилася можливість переїхати, тому що мій чоловік отримав досить велику компенсацію за звільнення з роботи, котрої вистачило на покупку квартири. Ми хотіли цим скористатися, і нерухомість була найкращою інвестицією. Найважливішим критерієм вибору квартири була саме близькість до наших батьків.

AП: Як ви вважаєте, Площа Грунвальдська - це добре місце для проживання?

АМ: Так, безумовно. Тепер, коли навідуюсь до своєї колишньої квартири на вул.Smoluchowskiego, відчуваю себе як вдома, тому що багато людей, з якими я виросла, все ще живуть тут, в тому числі Єва Садовська, про яку я вже згадувала. Одразу після університету Єва поїхала звідси і повернулася сюди лише кілька років тому. Ми всі провели тут своє дитинство, в тих самих двориках, граючи в вищезгадані гри. Людина тут серед своїх. Коли мій чоловік помер, я дуже переживала, мені не хотілося сидіти вдома на самоті, але я не знала, що з собою робити. Якось я прогулювалась мікрорайоном і одного разу зустріла Єву. Вона розповіла мені, що коли її сестра померла, вона записалася на всі можливі заходи, які відбувалися в місті. Потім вона запропонувала мені пройти курси пам'яті разом з нею, тут, у нас. Маю це відчуття, що, так як вже згадувала, я серед своїх і завжди можу розраховувати на допомогу і підтримку таких людей, як Єва, Аська Сухожевська та інших, з якими я виховувалась.

AП:  Ваші стосунки з сусідами на вулиці Reja схожі?

АМ: На Reja я живу в новому житловому будинку. У моєму під'їзді 14 квартир, 11 з яких здаються в оренду. Більшість мешканців - студенти, приємні та усміхнені, але кожного семестру різні. Немає ніяких близьких зв'язків.

AП: Ви говорите про студентів, тобто про ще один важливий аспект тожсамості мікрорайону ....

АМ: Так, академічне середовище, безумовно, є частиною мікрорайону. Свого часу я працювала в Політехніці і колись мала розмову з нашим деканом про те, що квартири на Площі Грюнвальдській виділяли для співробітників освітніх установ. Чесно кажучи, я була переконана, що всі це знають. У кінці вул. Norwida мешкали переважно працівники колишньої Сільськогосподарської академії, тобто нинішнього Університету природничих наук, далі - працівники Політехніки, десь приблизно до будинку в стилі модерн №  20, потім у брамі № 24/26 жили професори медицини, а в моєму будинку № 28 і 30 - працівники Державного лісового господарства. Всі ці квартали були зайняті працівниками університету. Коли я бачу прізвища, викарбувані на дошці пошани, розташованій на кампусі Політехніки, то впізнаю всіх цих людей. Це були батьки моїх сусідок з кам'яниці або ж з класу.

AП:   Тож то була свого роду інтелігентська енклава ....

АМ: Tак. Коли я переїхала на вул. Reja і побачила всі ці „клубо-кав’ярні” п'яниць, як казав мій син, які стояли на кутах з шостої ранку, це було для мене чимось абсолютно екзотичним...

AП:  Тобто, кілька вулиць далі, в межах одного житлового масиву і це вже є зовсім інший світ.

АМ: Так. Достатньо глянути на вул. Szczytnicką, котра знаходиться ще ближче, і це теж зовсім інший світ. Те, що тут (частина мікрорайону на схід від Грунвальдської осі) проживали співробітники університету, наклало свій відбиток на це місце. Вони дбали про освіту своїх дітей, які здебільшого залишалися тут, на Площі Грунвальдсьскій, тож ця інтелектуальна риса залишилася тут.

AП:  Чи академічний характер мікрорайону і присутність студентів становить певну цінність для Площі Грунвальдської?

АМ: Думаю, про це можна дискутувати. У моїй родинній кам'яниці два помешкання з десяти винаймаються, тож це не так вже й погано, але Аська Сухожевска розповідала мені, що тут є будинки, де квартири здебільшого призначені лише для здачі в оренду. Це, в свою чергу, піднімає такі питання, як реновація кам'яниць. Багато з них потребують ремонту, але для того, щоб це сталося, всі домовласники повинні погодитися і заплатити за нього. Якщо хтось просто винаймає квартиру, він зазвичай не цікавиться такими питаннями, і чим більше в будівлю не вкладають коштів, тим більше вона руйнується. Тому можна посперечатися щодо „студентського характеру” мікрорайону. З іншого боку, коли приходить весна і хвилі молодих людей рухаються через пл. Grunwaldzki, то є миле видовище, сповнене життя. Однак дітей у мікрорайоні більше немає. Мені завжди було цікаво, скільки дітей живе в околицях навколо Smoluchowskiego i Łukasiewicza. Зараз їх лише кілька, а колись у кожній кам’яниці було по 8-10. Я знаю, що це були часи демографічного буму, але зараз майже не бачу дітей.

AП: Можна сказати, що Площа Грунвальдська стала мікрорайоном літніх мешканців, які живуть тут багато років, і студентів, які приїхали сюди ненадовго?

АМ:  Tак. Це занадто гарна адреса, щоб не скористатися можливостями винайму, тому тут приміщення купуються в основному з цією метою і для інвестицій. Неймовірно близько до всіх тутешніх університетів - Природничого, Політехнічного, Державного, тому не дивно, що тут живуть переважно студенти.

AП: Хотіла б повернутися до теми змін, що відбуваються на Площі Грунвальдській. Чи є якесь місце, яке вже зникло з мапи мікрорайону, за котрим Ви сумуєте?

АМ: Передусім я сумую за людьми, котрі звідси зникли. Щодо локації, то на березі на ділянці між шлюзом і будівлею Політехнічного інституту, де знімався „Клосс”, студентів навчали плавати на вітрильниках і байдарках.Звідти ж починав і моряк Кшиштоф Барановскі. Він, до речі, жив на вул. Wyspiańskiego, а його мати проводила для мене практичні заняття. Узбережжя тоді було живим. В Одрі постійно хтось купався. З іншого боку, зараз це життя відійшло трохи далі, ближче до Most Grunwaldzki [Грунвальдській міст]. Там тепер є пляж. Це теж гарне місце, радше пікнікове, але воно також має свою атмосферу.

AП: А ринок, який функціонував на Площі Грунвальдській, був для вас важливою частиною мікрорайону?

АМ: Ах, так. На цьому базарі всі робили покупки, і це було дуже зручно. Нещодавно я була в Познані на запрошення свого онука, який там живе і навчається. Він показував мені, що там, у кожному районі, є ринок, а чомусь у нашому місті вирішили, що це не вписується в міський простір, і вирішили скасувати або змінити ці простори, як, наприклад, базар на вул. Zielińskiego. У моєї мами був пес на ім'я Нікіфор, котрий був дуже буйним. З ним, власне, вона і ходила на ринок.  Тоді я працювала в Політехніці, в корпусі D1, коли мої колеги бачили мою маму з вікна, вони казали мені: „О, твоя мама йде на базар”. І виглядало це так: мама йшла, за нею йшов натягнутий повідець, а потім собака, і вони йшли на ринок. Пізніше вони поверталися назад, у зворотному порядку: спочатку Нікіфор, потім натягнутий повідець і моя мама. Пес ненавидів ходити на базар, бо там його завжди хтось штурхав. Йому не подобалося бути в цьому натовпі. Мама, з іншого боку, старіла і жила на третьому поверсі, тож воліла вигулювати собаку під час покупок, а не виходити двічі на вулицю. Цього риночку явно не вистачає. Згодом на площі з'явився „Goliat”, який, відверто кажучи, був безнадійним. Це був намет на багнюці, де проходи були викладені дошками. Всередині було темно. Проте, як це зазвичай буває в таких місцях, люди, які робили там покупки, віддавали перевагу продавчині м'яса або пану, який продавав годинники, тому не можна сказати, що це було неприємне місце, скоріше, якесь непродумане.

goliat
матеріали організаторів

AП: Чи можна було б компенсувати цю втрату ринку і, скажімо, повернути його до життя в іншій формі? І чи взагалі він потрібен у мікрорайоні?

АМ: Це цікаве питання, тому що на Біскупіні, наприклад, є ринок на вул. Bacciarellego. Був дуже популярним, і люди, які почали сумувати за тим грунвальдським, ходили туди. Нещодавно помітила, що він почав занепадати. Гадала, що його планують закрити, бо навколо нього будують новий житловий комплекс, який включає в себе цей об'єкт, а отже, приверне нову клієнтуру. Розмовляла з продавчинями, які сказали, що ніхто не планує ліквідовувати це місце. Не знаю, з чим пов'язано те, що він почав занепадати . Можливо, це питання оплат, або провина супермаркетів, або, можливо, це просто люди літнього віку, які мають таку любов до ринків. Я точно не бачу процвітання ринку на Bacciarellego. Діючим є ще базарчик на вул. Białowieskiej. Мені здається, що багатьом людям мого покоління ідея реактивації ринку може здатися чудовою, але чи будуть вони фактично ним користуватися? Я не знаю. Я сама, чесно кажучи, коли йду до вул. Bacciarellego, то спочатку перевіряю ціни в магазині і порівнюю їх з тими, що є на базарі. Якщо в одному з них ціна вдвічі вища, я не перейматимусь тим, звідки помідори, які я хочу купити, з Іспанії, чи з Польщі, а просто купуватиму там, де дешевше. Така, на жаль, правда.

AП: Чи є історія або подія, пов'язана з мікрорайоном Площа Грунвальдська, яку Ви вважаєте незвичайною?

АМ:Пригадується вражаюча подія - пожежа в старому корпусі Політехніки А5, на розі вулиць Łukasiewicza i Norwida. Це була будівля, у якій відбулася перша післявоєнна лекція в університеті. Коли я була у восьмому класі, в ній горіла Стара електрична зала, причому так, що полум'я виходило на вулицю. Вогонь було видно з вікна моєї квартири. Звичайно, всі стояли у вікнах, попри те, що це відбувалося близько 4 чи 5 ранку, - це дійсно вельми цікава подія. Мака Суска, або дочка професора Суски, про якого я розповідала, мешкала поруч з будинком А5. Вона розповіла нам, що приїхали пожежники, але через велику пожежу вони не могли навіть підійти до будівлі по драбині, а швейцар не пускав їх через бічний вхід, тому вони слідкували за всім знизу. Їхній командир в якийсь момент гукнув: „Сливка, ти щось бачиш?”. - „Бачу”. - „І що ти бачиш?” - „Вогонь”. Вогонь і я побачив. То була величезна подія, яка справила на нас враження, адже це була потужна пожежа, яка сталася не десь на околиці, а в центрі міста, в сусідньому будинку. Інша цікава для мене приватна історія, пов'язана з цим мікрорайоном, хоча дещо посередньо, сталася в 1999 році. Тоді ми з чоловіком мали можливість поїхати до Сіднея. Мій чоловік тоді товаришував з архітектором з Любіна, який розповів мені, що 10 років тому, у 89-му, керівник їхньої студії, з яким він дружив, якраз виїхав до Сіднея. Вони підтримували між собою зв'язок, який в якийсь момент обірвався. Згодом він дав нам адресу цього пана і попросив знайти його. На місці, в готелі, ми попросили дівчат на рецепції допомогти нам знайти згаданого керівника майстерні. Дуже швидко з'ясувалося, чому контакт обірвався. Виявилося, що одна з літер у його адресі була неправильною. Жінки дали нам правильну адресу, і ми одразу ж зателефонували до цього чоловіка. Я злилася, бо ми збиралися залишитися в Сіднеї лише на тиждень, і я хотіла використати цей час якнайкраще, а тут ще й зустріч з незнайомим поляком. Подумала, що на столі, напевно, одразу з'явиться горілка, як то було заведено раніше, і втратимо два дні. Пан домовився про зустріч з нами на причалі порому. Ми вийшли на пристані, де було повно людей. Коли натовп розійшовся, з телефоном залишилась лише одна особа, і це був він. Пан почав розмову з моїм чоловіком, час від часв позирав на мене, зрештою, згодом він сказав до мене, що ми з ним знайомі. Мене це одразу ж розлютило, бо, зрештою, я ніколи не була в Любіні, звідки він родом, тож він не міг мене знати, а крім того, я втрачала час, який ми могли б витратити на дослідження Сіднея. Пан архітектор повів нас на один з найвідоміших пляжів міста, і з часом ми зрозуміли, що він дуже милий, і ми все краще і краще ладнали один з одним. Він запросив нас залишитися у нього, але помітив, що я весь час була ображена після того, що він сказав. Через деякий час він сказав, що дійсно впізнав мене, тільки не знає звідки. І ми почали розмірковувати. Я сказала, що вперше була в Любіні незадовго до цієї поїздки, щоб відвідати вищезгаданого друга мого чоловіка. Проте теж подумала, що оскільки він був архітектором, то, напевно, навчався у Вроцлавському політехнічному університеті. Він зізнався, що так воно і було, але під час навчання він мешкав на вул. Jedności Narodowej. Однак його дуже турбувала дана ситуація і через деякий час він сказав, що у мене було дві собаки. Це була правда. У моїх батьків було дві собаки, з якими я зазвичай прогулювалася в околицях Wybrzeża Wyspiańskiego. Запитала, звідки він це знає. Саме тоді він згадав, що в дитинстві виховувався поруч із вул. Smoluchowskiego 52 і тільки під час навчання він жив на Jedności. Його батько був хірургом і мав приватний кабінет, вивіску якого я неодноразово помічала впродовж багатьох років. Натомість сам пан архітектор дружив з хлопцями з мого класу, і вони разом каталися на велосипедах. Я не асоціювала його з собою, бо він був на два роки молодший, а людей з молодших класів рідко пам'ятають зі школи. Тоді з'ясувалося, що він мав рацію, коли казав, що знає мене. Я засміялася тоді, мовляв, треба було приїхати в Сідней, щоб зустріти мешканця з вул. Smoluchowskiego. Потім він запросив ще кількох своїх друзів - пана і пані Отрембскіх. Ми познайомились і під час розмови про те, звідки хто є, вони сказали, що ми їх точно не знатимемо, бо вони жили на вул. Łukasiewicza 8. На що я відповіла, що як я можу не знати, адже на вулиці Łukasiewicza 8, у Басі Разюк, сестри Єви Садовської, про яку я неодноразово згадувала, живе собака на прізвисько Лупус, який терпіти не може собаку моєї мами, яка його теж ненавидить. На що пані Отрембска відповіла, що Лупус помер 2 тижні тому. Довелося поїхати до Сіднея, щоб дізнатися, що Лукус з вул. Łukasiewicza 8 помер. То була найдивніша зустріч у моєму житті. Ми провели разом цілих 7 днів, але це було дуже приємно і дружньо, а наш новий друг багато чого показав нам у Сіднеї і розповів про життя польської громади тут. Для мене було немислимо зустріти в Сіднеї людину, яка виросла на моїй вулиці і дружила з моїми колегами, а також познайомитися з іншими мешканцями мікрорайону. Ось такою є моя надзвичайна історія, пов'язана з Площею Грунвальдською.

AП: Дійсно вражаюча і, безумовно, несподівана. Наостанок, я хотіла б запитати вас, чим для вас є Площа Грунвальдська?

АМ: Це мій рідний мікрорайон. Чим старше я стаю, тим більше це відчуваю.


"Площа Грюнвальдська - нерозказана історія" - це проект, реалізований Фондом історії міста Ладнє завдяки фінансовій підтримці Фонду EVZ в рамках програми "local.history". #За підтримки Фонду EVZ

Projekt „Centrum Aktywności Lokalnej Plac Grunwaldzki OD NOWA” jest współfinansowany ze środków Gminy Wrocław.

Ta strona korzysta z ciasteczek. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.
Polityka prywatności.
Plac Grunwaldzki OD NOWA