od_nowa

Bartek Sadowski

Aleksandra Podlejska: Razem z Wiktorią Lenart prowadzisz przy ulicy Sienkiewicza pracownię, a zarazem galerię dizajnu i fotografii. Jak to się stało, że znaleźliście się akurat w tym miejscu?

Bartek Sadowski: Przed otwarciem Sa_Le bywało tak, że miałem jakieś studio, to Wiktoria również znajdowała sobie w nim swoje miejsce do pracy, ale poprzednie studia zawsze dzieliliśmy z kimś innym. Na Placu Grunwaldzkim jestem właściwie od urodzenia. Obok budynku, w którym mamy pracownie, często przechodziłem i spoglądałem na niego z myślą, że tutaj byłoby fantastyczne studio. Kiedy okazało się, że likwiduje się zakład, który się tutaj mieścił, to zacząłem ubiegać się o pozyskanie tego miejsca dla pracowni i galerii, ponieważ wiemy, że na Grunwaldzie nie ma takich miejsc. Kiedy już udało nam się przejąć to miejsce, to zaczęły się prace remontowe. Myślałem, że nie posiadam żadnych zdolności w tym zakresie, ale przez to, że wszystko przypadło na okres pandemii i lockdownu, a na fachowców nie mogliśmy sobie pozwolić, to prawie wszystkim musiałem zająć się sam. Sprzyjał temu fakt, że mieszkamy z Wiktorią po drugiej stronie ulicy i w wolnych chwilach mogłem zaglądać tutaj i postukać młotkiem. Zrobiliśmy otwarcie, niebawem wieszamy wystawę zdjęć Michała Mazurkiewicza o odradzającej się subkulturze deskorolkowej, a po niej moja wystawa zdjęć o skażeniu plastikiem. Mamy dużą nadzieję, że zaczną zaglądać do nas ludzie. W większości przychodzą osoby, które chcą coś naostrzyć, zrobić jakiś tłok i strasznie dziwią się, że nie ma już tutaj warsztatu. Chcielibyśmy, żeby ludzie do nas wpadali. Jesteśmy otwarci na różnych twórców, więc jeśli ktoś chciałby pokazać nam swoje prace, to chętnie je zobaczymy i jeśli będzie się to zgadzać z nami, to chętnie powiesimy w naszej przestrzeni. Będzie można kupować u nas printy do powieszenia u siebie w domu, czy w innym miejscu.

Poza tym cały czas pracuję nad własnymi zdjęciami. Interesuje mnie głównie portret. Chciałbym, żeby można było tutaj przyjść po zdjęcie portretowe. Nie jestem jednak zainteresowany robieniem zdjęć na zamówienie i zgodnie z wytycznymi osoby portretowanej, ponieważ to jest komercyjna fotografia, którą zajmuje się poza tym miejscem. Chciałbym, żeby to działało w oparciu o nawiązanie jakiejś relacji międzyludzkiej. Żeby ten portret zaistniał, musi pojawić się jakaś wzajemna ciekawość, w wyniku której będę wiedział, jak chcę pokazać daną osobę. Dlatego chciałbym, żeby osoba zainteresowana takim portretem przyszła tutaj na kawę porozmawiać, żebym mógł zobaczyć tę osobę i znaleźć na nią jakiś pomysł. Po takim spotkaniu umówilibyśmy się na zdjęcie. Wchodząc w ten układ, musi pozwolić na sfotografowanie się w taki sposób, w jaki ja widzę tę osobę i w jaki ją interpretuje. Chcę robić to na filmie, żeby wzmocnić efekt tej nieprzewidywalności. Dzisiaj wszyscy przyzwyczailiśmy się do poprawiania zdjęć, wybierania tego idealnego spośród kilkudziesięciu. Tutaj chciałbym postawić na proces, szukanie właściwego kadru i skupienie się na niewielu ujęciach zamiast ich niezliczonej ilości. Efektem tego procesu ma być fotografia, którą najbardziej lubię z całej sesji i robimy print. Jedynym, na co klient może mieć wpływ to wielkość printu. Bardzo chciałbym, żeby ta moja idea tutaj zadziałała.

Widok na wrocławskie Sedesowce - białe wieżowce z charakterystycznymi zaokrąglonymi oknami.
fot. Marta Sobala

Czyli to portret interesuje cię w fotografii najbardziej?

Mam dość duże spektrum rzeczy, które mnie interesują, ale tak, portret jest jedną z tych topowych.

Wspomniałeś też, że mieszkasz na Grunwaldzie od urodzenia, dlatego chciałam zapytać, czy coś w tej okolicy cię inspiruje?

To jest bardzo ciekawe pytanie, ponieważ przez wiele lat nie potrafiłem z Grunwaldu, ani z Wrocławia generalnie wyczesać obrazków, które mnie cieszyły. Wszystko wydawało mi się takie oczywiste, mnóstwo razy przechodziłem obok jakichś obiektów, o niektórych myślałem sobie, że są ciekawe, ale na przykład coś jest nie tak ze światłem albo, że nie mam teraz czasu i przyjdę innym razem. To były obrazy, które tak bardzo towarzyszyły mi codziennie, że przez to przestawały być dla mnie atrakcyjne, aż w pewnym momencie zorientowałem się, że tych miejsc, które tak często mijałem, już nie ma. Wiele z nich tak bardzo się zmieniło, że dzisiaj są już zupełnie inne. To spowodowało, że zacząłem patrzeć na bliskie mi miejsca z większą ciekawością. Noszę ze sobą mały aparat, dzięki czemu zacząłem zbierać coraz więcej obrazków z okolicy, a im więcej zaczynam ich zbierać i im bardziej zagłębiam się w to co się tutaj dzieje, tym więcej ciekawych rzeczy odkrywam. To, że mamy tutaj studio, dzieci, które chodzą do szkoły, spowodowało, że bardzo mocno osiadłem w tej dzielnicy.

No właśnie, powiedziałeś dzielnicy, a to też jest ciekawe, ponieważ studio znajduje się już na Ołbinie, a wasze mieszkanie po drugiej stronie ulicy należy do osiedla Plac Grunwaldzki. Jesteście właściwie na granicy. Czy to z obu tych osiedli zbierasz wspomniane obrazki?

Tak, przede wszystkim Ołbin i Grunwald. Zawsze czułem się tutaj bardzo u siebie, ale dopiero niedawno zacząłem się tym „u siebie” interesować i zwracać uwagę na to co mnie otacza. Zacząłem fotografować dokumentalnie to, co dzieje się wokół mnie, różne sytuacje, codzienne życie, rodzinę. Patrząc na to z dystansu, widzę, że są to ciekawe zdjęcia. Dzieci, które na nich są, już nie ma, tak jak tych budynków i miejsc na Grunwaldzie, ponieważ się zmieniły.

Czy możesz opowiedzieć właśnie o zmianach na Placu Grunwaldzkim i miejscach, które mijałeś codziennie, a których już teraz nie ma?

Na Placu Grunwaldzkim znalazłem się jakby za sprawą rodziny ze strony mojego ojca, która przyjechała tutaj po wojnie z Wilna. Na początku przyjechały tutaj same kobiety i wprowadziły się do willi przy ulicy Mickiewicza. Tata opowiadał mi, że mieszkały tam przez chwilę, ale po tym jak w nocy szabrownicy ukradli im drzwi, postanowiły przenieść się bliżej ludzi i część tych osób zamieszkała przy ulicy Smoluchowskiego, a rodzice mojego ojca przy ulicy Janiszewskiego. Kiedy miałem trzy lata, moi rodzice wprowadzili się do mieszkania przy ulicy Smoluchowskiego. Dzieci w okolicznych kamienicach było wtedy stosunkowo niedużo. W większości mieszkały tam osoby starsze. Jako dzieci wychodziliśmy na skwerek przy ulicy Łukasiewicza. Była tam w zasadzie tylko piaskownica i dużo kasztanów, którymi rzucaliśmy. Tam, gdzie są schodki, grało się w piłkę nożną, a schodki były bramką. Kiedy spadał śnieg, to zjeżdżaliśmy z górki, która wydawała się olbrzymią górą. Były ekipy, które bawiły się na skwerku, ale było też drugie podwórko, czyli miejsce, w którym dzisiaj jest Centrum Aktywności Lokalnej.

Na drugie podwórko chodziło się tylko czasami, bo tam była już inna ekipa. Istniał bardzo wyraźny podział na to, kto jest skąd. Po drugiej stronie ulicy Smoluchowskiego był już zupełnie inny świat. Kiedy dorastaliśmy, te podziały zaczęły się zacierać, ale kiedy byliśmy dziećmi, były bardzo sztywne. Jak byliśmy troszkę starsi, to mieliśmy swoją bazę między garażami. Rośnie tam platan, na którego się wspinaliśmy. Urządzaliśmy sobie również wycieczki na tereny Politechniki, które zwiedzaliśmy. Kiedyś przy Smoluchowskiego znajdował się barak. Tam, gdzie jest Technopolis, również były baraki. Na dziedziniec chemii i A1 mogliśmy spokojnie wejść. Jako dzieci wchodziliśmy przez piwniczne wejścia do jakichś kotłowni i hal. Wszystko było dla nas otwarte i bawiliśmy się tam w Jamesa Bonda. Na Smoluchowskiego był najlepszy asfalt w mieście do jazdy na deskorolce. Ta najbliższa mi okolica zmieniała się bardzo powoli, aż do momentu, kiedy politechnika stworzyła piękny kampus. Zniknęły baraki, ogrodzenia i błoto. Sam plac Grunwaldzki zmienił się bardzo. Pamiętam, jak kiedyś w miejscu Grunwaldzki Center znajdowała się pętla autobusowa, a obok niej kioski, gdzie można było kupić gumy Turbo. Stamtąd odjeżdżali moi koledzy na Psie Pole. Była to zawsze baza wypadowa. Namiot Goliat na Grunwaldzie postawiony został pod koniec mojej nauki w podstawówce. Kiedy to się stało, to nagle zrobiło się wielkie centrum handlowe pod szkołą. Chodziliśmy tam najczęściej po kasety. To był swoisty Spotify tamtych czasów. Ktoś poznał jakąś kasetę od kolegi i szedł sobie ją kupić, a tam sprzedawca pytał „A słyszałeś to?” i pokazywał jakieś nowości, albo klasyki, które potem ktoś przekazywał całej klasie. Bardzo dużo świetnej muzyki się przez to odkrywało. Naprzeciwko Dwudziestolatki były kultowe rurki z kremem, na które chodziłem jako dzieciak z babcią. Potem, kiedy pracowałem w gazetach, to pamiętam przygotowanie do powstania ronda na placu Grunwaldzkim. Teraz nie pamiętam już Grunwaldu bez ronda.

Jak zaczął się remont esplanady na Manhattanie, to poszedłem sfotografować jej wyburzenie. Sam Manhattan kocham, bo to jest przepiękna architektura i bardzo spójny kompleks. Pamiętam, jak tam na dole był parking. Kiedy byłem dzieckiem i mój tata wjeżdżał tam czasem zaparkować to była to dla mnie jakaś niepojęta sytuacja, zupełnie inny świat. Miałem mnóstwo kolegów mieszkających w tych blokach i kiedy odwiedzałem ich na trzecim, czy dziesiątym piętrze to było dla mnie niesamowite przeżycie, bo sam mieszkałem na parterze i jedyne co mogłem zobaczyć to czubki głów studentów idących na zajęcia. Będąc tak wysoko zawsze można było coś wyrzucić przez okno, albo wylać wodę na kogoś. To były dla nas fantastyczne atrakcje.

Widok na rondo Reagana oraz wysoki wieżowiec w tle.
fot. Marta Sobala

Myślałam, że tutaj zacznie się opowieść o widokach…

Nie, nie. My zawsze mieliśmy przeróżne pomysły. Pamiętam, że jeden z moich kolegów mieszkał na trzecim piętrze w szóstce. Kiedyś wpadliśmy do niego zaraz po lekcjach i pierwsze co zrobiliśmy, to wylaliśmy przez okno wodę po farbkach. Usłyszeliśmy jakiś krzyk i okazało się, że oblaliśmy pana w białym garniturze. Wiele rzeczy zmieniło się na Grunwaldzie. Teraz zaczynam dostrzegać pewne niedociągnięcia transformacji tego miejsca. W wielu miejscach widać pewne typowe grzechy polskiej urbanistyki. To, że w planowaniu całej przestrzeni i infrastruktury brakuje spojrzenia na szerszy obrazek. Wystarczy spojrzeć na ulicę Norwida, gdzie przy ulicy stoją kontenery na śmieci. Wzięło się to z tego, że kiedy wybudowano Grunwaldzki Center, to zabrano mieszkańcom tej części ulicy Norwida dojazd do podwórek.

Świetnie pomyślany jest na pewno kampus politechniki. Połączono tam przestrzenie rekreacyjne z użytkowymi. Dodatkowo stworzyli bulwar przy Wybrzeżu Wyspiańskiego. Często chodziłem w tamte okolice z psem, kiedy byłem młodszy i ta przestrzeń była namiastką wypadu za miasto, do natury. Stały tam też statki wycieczkowe, więc ze znajomymi często kolegowaliśmy się z osobami, które na nich pracowały.

Skoro mowa o Wybrzeżu Wyspiańskiego i namiastce natury, którą wnosi do Placu Grunwaldzkiego, to jak jest ogólnie z zielenią na osiedlu?

Po stronie Grunwaldu graniczącej z Ołbinem był i jest dramat. Zawsze bardzo mnie boli, kiedy widzę to, co dzieje się z drzewami, które się prewencyjnie się wycina, zamiast ratować. Mam znajomych, którzy walczą z wycinkami i starają dotrzeć do ekspertyz, które mówią o tym czy na pewno trzeba się pozbyć danego drzewa. Wydaje mi się, że na przestrzeni lat zniknęło wiele drzew. Pamiętam, że odcinek pomiędzy skwerem przy ulicy Łukasiewicza a politechniką był kiedyś cały zazieleniony. Na rogu rosła akacja, na której jako dzieci często przesiadywaliśmy. Fajnie byłoby, gdyby miasto było bardziej zielone. Sam jestem zdania, że używanie samochodów w mieście to ostateczność i powinno ich się używać dużo rzadziej. Nie jest to dobre narzędzie do dojazdów do pracy… Posiadam samochód, ale służy mi głównie do wyjazdów albo do transportu ciężkiego sprzętu. Najczęściej poruszam się po mieście rowerem. Moje dzieciaki również zaczęły już w ten sposób przemierzać okolicę. Jeżdżąc regularnie rowerem, odkryłem, że mieszkając na Grunwaldzie, jestem w zasadzie w centrum świata i do wszystkich kluczowych miejsc we Wrocławiu mogę się dostać w maksymalnie w dwadzieścia albo dwadzieścia pięć minut. Do tego z dokładnością do pięciu minut jestem w stanie przewidzieć ile czasu zajmie mi dojazd. Samochodem jest to niewykonalne. Na mojej ulicy Dużo zmieniło wprowadzenie stref płatnego parkowania, ponieważ wcześniej samochody stały dosłownie wszędzie w najróżniejszych konfiguracjach. Teraz miejsc jest mniej i są uporządkowane, wygląda to o wiele lepiej i na pewno usprawniło poruszanie się po ulicach.

Mówisz o pewnych wadach i niedogodnościach Placu Grunwaldzkiego, jak wspomniane samochody, czy kontenery na śmieci stojące tuż przy ulicy, dlatego chciałam zapytać, czego brakuje ci na tym osiedlu?

Tak, widzę pewne niedociągnięcia na osiedlu, ale mimo wszystko wydaje mi się, że Plac Grunwaldzki ze swoim rozwojem i zmianami idzie jednak w dobrym kierunku. Tutaj naprawdę dobrze się mieszka i funkcjonuje. Na pewno uważam, że duży ruch samochodów jest sporym minusem, Brakuje też świeżego powietrza. Za mało jest też miejsc kulturotwórczych i „społecznościotwórczych”.

Stąd wasza pracownia?

Sądzę, że też. Stąd ta pracownia, ale stąd również problem tej pracowni, ponieważ ludzie nie są przyzwyczajeni do takich miejsc. Rzadko ktoś zajrzy tutaj, żeby pogadać, zapytać, czym się zajmujemy, obejrzeć prace. Jeśli już ktoś wejdzie obejrzeć zdjęcia, to najczęściej robi to bardzo nieśmiało, w ciszy i ucieka. Poza tą kwestią kulturową i społeczną wydaje mi się, że brakuje na Grunwaldzie lokali gastronomicznych. Na pierwszy rzut oka jest ich sporo, ale większość z nich nastawiona jest przede wszystkim na studentów. Brakuje mi takich miejsc, które byłyby nasze, lokalne i przystępne, w których moglibyśmy też nawiązywać relacje z ludźmi tam pracującymi, z właścicielami, ale też z innymi mieszkańcami osiedla, którzy tam zaglądają. Brakuje tutaj lokalności. Nawet jeśli są tutaj lokalne sklepy, do których chodzę to i tak mam wrażenie, że jest tutaj bardzo duża anonimowość. Znam jedną panią, która sprzedaje i na tym właściwie koniec.

Na osiedlu denerwuje mnie też pewne nasze niechlujstwo i brak odpowiedzialności za wspólną przestrzeń, w której żyjemy. Często na chodnikach, czy w podwórkach można znaleźć śmieci, puste butelki, psie kupy. Bardzo mnie to męczy. Tak naprawdę gdybyśmy sami potraktowali miejsce, w którym żyjemy tak jak nasze domy i mieszkania, to byłoby nam wszystkim dużo lepiej. Podobnie myślę o wszelkich ogromnych banerach i szyldach, które nie są zupełnie wkomponowane w otoczenie i nie współgrają z nim. Cały czas brakuje mi tego spojrzenia na szerszy obrazek, na całą okolicę, a nie tylko na jej mały wycinek. Są miejsca, w których jest pięknie, jak na przykład wyremontowana ulica Norwida. Piastowska również się zmienia i mam nadzieję, że fakt, że okolica ładnieje, obudzi ludzi, którzy zainteresują się swoją okolicą i będą o nią dbać. Wydaje mi się, że działania Placu Grunwaldzkiego OD NOWA pomagają i uświadamiają lokalną społeczność oraz są kulturotwórcze.

A czy podobne społeczne i kulturowe działania istniały kiedyś na Grunwaldzie?

Wydaje mi się, że nie. Nie pamiętam żadnych takich działań, ale może nie interesowałem się tym na tyle. W latach osiemdziesiątych na skwerku przy ulicy Łukasiewicza stały szachownice i czasami ludzie przychodzili tam grać w szachy, co na pewno sprzyjało integracji, ale potem ktoś obrócił je do góry nogami i na tym się skończyło. Nie przypominam sobie żadnych społecznych działań, które jednoczyłyby mieszkańców i prowadziły do wspierania lokalności.

Grupa ludzi spaceruje po gęsto zarośniętym roślinami parku.
fot. Marcin Szczygieł

Teraz Grunwald odżywa pod tym względem? Czy działania społeczne, które miałyby integrować ludzi, są obecnie potrzebne?

Wydaje mi się, że zorganizowane wydarzenia i akcje są potrzebne, ale ich problemem jest to, że najczęściej są jednorazowe. Moim zdaniem największy wpływ na lokalną społeczność ma infrastruktura osiedla i jego urbanistyka. To, w jaki sposób pomyślana jest dzielnica, jest w stanie wymusić na ludziach otwieranie się na siebie. Wystarczy spojrzeć na wspominany przeze mnie wielokrotnie skwerek, gdzie ławki ustawione są w taki sposób, żeby przypadkiem nie musieć nawiązać z kimś kontaktu. Tak naprawdę może my nie jesteśmy zamknięci ani nieśmiali, bo okazuje się, że jak już jesteśmy zmuszeni do kontaktu, kiedy mamy okazję się spotkać, to jest fajnie i dobrze się rozmawia. Wchodząc do restauracji, czy kawiarni mijając ludzi, nie wiesz, czy są twoimi sąsiadami, czy może turystami, dlatego ciężko w takich sytuacjach nawiązywać lokalne relacje. Przy ulicy Grunwaldzkiej znajduje się Cofilm, gdzie chłopaki robią naprawdę świetną robotę i są przemili, ale już z innymi klientami nie zdarzyło mi się nawiązać innych relacji niż small talk. Za to barman, mimo że nie jestem tam super często, pamięta, jaką zamawiam kawę i to bardzo lubię… W budowaniu społeczności lokalnej na pewno istotne jest też to, czy mieszkamy w tym miejscu na stałe, czy jesteśmy tu od lat, czy tylko na chwilę. Pamiętam, jak moi rodzice chodzili wieczorem z psami na skwerek i wtedy zbierali się tam inni sąsiedzi, kilka albo kilkanaście psów bawiło się ze sobą, a około dwudziestu dorosłych osób spotykało się i rozmawiało. I tutaj realizuje się to, o czym mówiłem. Ci ludzie mieli zapewnione miejsce na wspólną aktywność, a to pociągnęło za sobą rozmowy, które przerodziły się w wieloletnie przyjaźnie, których część trwa do dzisiaj. Obok Wydziału Matematyki mieszkali moi dziadkowie, potem mieszkałem tam z moją pierwszą żoną, która została w tym miejscu z moimi synami. Tam ta wspólnota też jest bardzo silna. Wszyscy się tam znają, dzieciaki wspólnie urządzają sobie zabawy i atrakcje. Te małe wspólnoty funkcjonują, ale brakuje miejsc, w których można byłoby się spotkać z sąsiadem, niezobowiązująco, przypadkiem. Te miejsca są teraz tym bardziej potrzebne, bo kiedyś było naturalne, że sąsiedzi odwiedzali się w domach, teraz mam wrażenie, mieszkania stają się strefą bardziej prywatną, do której dostęp mają bliżsi znajomi. Podczas lockdownu chcieliśmy zorganizować u nas spotkanie ze wspólnotą i wtedy okazało się, że nie mamy gdzie tego zrobić. Musieliśmy z iść na jakieś schody, bo okazało się, że nie ma przestrzeni, w której moglibyśmy się spotkać. 

Miejscami z niewykorzystanym potencjałem są podwórka. Służą głównie jako parkingi i są miejscami, po których walają się śmieci. Toną w błocie i psich kupach, których nie sprzątnęli leniwi i egoistyczni właściciele. Często są obsikiwane  przez smakoszy napojów alkoholowych. Niestety tylko niektóre z nich funkcjonują dobrze, ale w większości są zupełnie zaniedbane i zapomniane. A aż się prosi, żeby pełniły tę funkcję, do której zostały zaprojektowane. Powinny być enklawami zieleni. I miejscem, w którym można uprawiać sport, wypuścić dziecię bez lęku, że zostaniemy rozjechani albo wrócimy w butach brudnych od błota i fekaliów.

Jak sam mówiłeś, na Grunwaldzie jesteś od urodzenia, stąd moje pytanie — dlaczego tutaj zostałeś?

Będąc fotografem miałem przed sobą dwie drogi: albo zostać we Wrocławiu i starać się robić to co robię, co nie ukrywam, nie jest w tym mieście najłatwiejsze albo wyjechać do Warszawy, albo do innego europejskiego miasta... Wszyscy moi kreatywni znajomi pochodzący stąd po jakimś czasie przenoszą się do stolicy albo za granicę. Ja miałem w sobie pewną niezgodę na to, żeby tylko Warszawa była kolebką rynku kreatywnego i pomyślałem, że trzeba zacząć od małych ruchów na rzecz Wrocławia. Nie lubię podążać utartymi szlakami, nie zawsze na tym co prawda dobrze wychodzę, ale jeśli z czymś się nie zgadzam, to tego nie robię. Dlatego zostałem, z nadzieją, że z czasem wzbogaci to naszą lokalną kulturę i rynek kreatywny. Poza tym lubię Wrocław. A dlaczego na Grunwaldzie? Na ulicy Janiszewskiego miałem mieszkanie po dziadkach, co było bardzo komfortową sytuacją dla młodego człowieka wchodzącego w dorosłość. To w dużym stopniu przyczyniło się do tej decyzji. Potem urodzili się moi synowie, a jak się rozwiodłem, to priorytetem stało się, aby być jak najbliżej dzieci, dlatego wciąż mieszkam na Placu Grunwaldzkim. Moja żona wcześniej mieszkała w wielu miejscach we Wrocławiu i na początku Grunwaldu nie czuła, ale kiedy już wsiąkła w to miejsce to uważa, że jest to najlepsze miejsce do mieszkania. Uważam dokładnie tak samo. Jesteśmy tu w centrum, ale w zasięgu kilku minut spacerkiem można znaleźć się na wałach albo w parku, dlatego to jest cudowne miejsce.

Życie zadecydowało o tym, że zostałem akurat tutaj, ale szczerze mówiąc, nie widzę się w innym miejscu we Wrocławiu. Wydaje mi się też, że to na co narzekam i co mnie kłuje, dodaje też temu miejscu smaku i paradoksalnie pewnej niepowtarzalnej atrakcyjności. Nie można się tutaj nudzić. Jest to dobre miejsce.


Niniejszy wywiad został przeprowadzony w ramach projektu „Plac Grunwaldzki OD NOWA – pracownia edukacji kulturowej”, który Fundacja Ładne Historie zrealizowała dzięki dofinansowaniu z Gminy Wrocław. 

Projekt „Centrum Aktywności Lokalnej Plac Grunwaldzki OD NOWA” jest współfinansowany ze środków Gminy Wrocław.

Ta strona korzysta z ciasteczek. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.
Polityka prywatności.
Plac Grunwaldzki OD NOWA