od_nowa

Bohdan Wojtal

Aleksandra Podlejska: Jest Pan mieszkańcem osiedla Plac Grunwaldzki, prawda?

Bohdan: Tak, ulicy Suchardy, która łączy ul. Grunwaldzką z ul. Sienkiewicza.

AP: Od kiedy Pan tutaj mieszka?

B: Od 16 stycznia 1946 roku. 

AP: Cały czas w tym samym miejscu?

B: Z przerwami, bo po skończeniu studiów wyjeżdżałem, ale tam mieszkali moi rodzice aż do śmierci. Po nich odziedziczyłem mieszkanie, które odwiedzam nadal.

AP: Jaki był Plac Grunwaldzki w czasie pana dzieciństwa?

B: Miałem 6 lat, kiedy przyjechałem do Wrocławia i pamiętam dość dużo rzeczy z tego okresu. Wcześniej mieszkaliśmy na Mazowszu, w miejscowości Płońsk i mogę opowiedzieć o wrażeniach, które utkwiły mi w głowie z momentu, w którym przyjechaliśmy tutaj. Pociąg dojeżdżał do Dworca Nadodrze. Dalej już nie jechał, ponieważ nie było mostu. Podróż była bardzo długa. Jechaliśmy z Warszawy około 12 godzin, bo pociąg często stawał, taka była wtedy komunikacja. Jak wyszliśmy z dworca, to pierwszą uderzającą rzeczą było to, że nie było śniegu, a jak mówiłem, był to styczeń. Świeciło słońce i było bardzo ciepło, a w Warszawie, jak wsiadaliśmy do pociągu, było śniegu po pas. Ja ciepło ubrany, w czapce z królików na głowie, pamiętam do dziś, jak było mi gorąco. Zupełna zmiana klimatu. Mój ojciec był już we Wrocławiu od 1945 roku i tu pracował. Ja dojechałem z mamą. Na początku zamieszkaliśmy na Krzykach. Ulica nazywała się Galle Straße (Wapienna).

004 06 widok na plac grunwaldzki manhattan od strony mostu grunwaldziego s

AP: Wciąż nie było zmienionych nazw ulic…

B: Tak, wtedy były jeszcze niemieckie. Zabudowa tej ulicy (Galle Straße) pochodziła jeszcze z końca XIX wieku. Tworzyły ją mieszczańskie kamienice, wiele z nich w stylu secesyjnym. Dostaliśmy tam mieszkanie, w którym nie było niczego oprócz łóżek. W jednym pokoju mieszkała poprzednia lokatorka, starsza Pani. W mieszkaniu były chyba trzy albo cztery pomieszczenia. Domy na Krzykach stały w bardzo dużych odstępach od siebie, ponieważ większość była zniszczona. Do ul. Kamiennej doszła linia frontu, na której zatrzymali się żołnierze radzieccy zdobywający Wrocław. W domu, w którym zamieszkaliśmy, drzwi zamykane były na noc dwiema belkami pochodzącymi z ruin sąsiednich kamienic. Zabezpieczaliśmy wejście w ten sposób, ponieważ w okolicy kręcili się maruderzy z Armii Czerwonej. Pijani biegali nocą w sąsiedztwie, strzelali, a przede wszystkim, chcieli coś wyszabrować. Gonili też za Niemkami, które gwałcili. Pamiętam, że na naszym domu wywieszona była chorągiew polska, która miała uchronić nas przed tymi żołnierzami. Mój ojciec, który dobrze znał język rosyjski, bo wychowywał się w Kongresówce i skończył szkołę podstawową w tym języku, krzyczał na radzieckich żołnierzy, którzy słysząc ojczystą mowę, odchodzili. Moja mama nie mogła znieść tej sytuacji, w związku z czym ojciec znalazł większą kolonię Polaków mieszkających właśnie w okolicy placu Grunwaldzkiego i dostaliśmy mieszkanie przy ul. Suchardy. Było puste, w całości wyszabrowane. Później, dzięki Polskiemu Urzędowi Repatriacyjnemu dostaliśmy meble i potrzebne sprzęty. Nie było natomiast szyb w oknach. Były one zabite dyktą, dlatego w środku było ciemno. Nie było też czym palić. Mieszkanie posiadało centralne ogrzewanie etażowe. Nie było koksu, więc nie można było go uruchomić. Siedzieliśmy w jednym pokoju, w którym był piec — koza, w którym paliliśmy, wtedy było ciepło. Pamiętam też, jak wychodziliśmy z domu na ul. Grunwaldzką, siadaliśmy na obramowaniach zielonego trawnika i ogrzewaliśmy się w promieniach słońca. To tyle jeśli chodzi o samo przybycie do Wrocławia i na Plac Grunwaldzki. 

AP: Czy wie Pan, dlaczego Pana rodzice zdecydowali się tu przenieść? Czy to była zupełnie świadoma i dobrowolna decyzja, czy jednak nie?

B: To była decyzja wymuszona. Mój ojciec w czasie wojny był zaangażowany w walkę z okupantem i był wysoko postawionym funkcjonariuszem Batalionów Chłopskich na Lubelszczyźnie w powiecie krasnostawskim. Między aliantami i sowietami zaistniała umowa o ujawnieniu oddziałów. Ojciec wydał swoim żołnierzom-partyzantom rozkaz o ujawnieniu. W tym czasie istniał też pogląd, że po zakończeniu wojny trzeba prowadzić walkę z nowym okupantem i się nie ujawniać. W 1945 roku AK (Armia Krajowa) i Bataliony Chłopskie zostały rozwiązane. Powstała nielegalna wobec rządu lubelskiego organizacja WIN (Wolność i Niezawisłość) do walki z nowym okupantem. Członkowie WIN wydali wyrok śmierci na mojego ojca, ponieważ nie zamierzał  przystąpić do organizacji i kontynuować walki, którą, jako wojskowy, uważał za nie do wygrania wobec potęgi Armii Czerwonej. Na terenie Polski lubelskiej stacjonowało około dwóch milionów żołnierzy sowieckich, w tym chyba trzy dywizje NKWD. Mój ojciec był lubiany i szanowany przez podkomendnych, więc nie mogli znaleźć wykonawcy wyroku. Jednocześnie ojciec był też poszukiwany przez NKWD, które wyłapywało wszystkich znaczących działaczy partyzanckich i decyzją administracyjną wysyłało ich na Syberię. Tak więc był ścigany i z jednej i z drugiej strony. Całą rodziną uciekliśmy do powiatu hrubieszowskiego, gdzie mieszkała daleka krewna mojego ojca. Powiat ten uważany był przez Ukraińców za ziemie ukraińskie i działali tam Bulbowcy, których dowódcą był ataman o pseudonimie Bulba. W pewnym momencie rozpoczął się exodus Ukraińców na Zachód. Musieliśmy uciekać przez powiat hrubieszowski, co było bardzo niebezpieczne dla ludności. Ojciec zdecydował się pojechać do Olsztyna, ponieważ tam, na ziemiach odzyskanych dopiero tworzyły się podwaliny administracji polskiej, więc łatwiej było mu się ukryć. Ja z mamą natomiast wyjechaliśmy do wspomnianego Płońska, do moich dziadków, rodziców mamy. Ojciec pracował w Olsztynie w Urzędzie Wojewódzkim i w pewnym momencie zorientował się, że Urząd Bezpieczeństwa zaczął robić rozeznanie wśród pracowników. Z obawy przed ujawnieniem, przeniósł się do Wrocławia, który był większym ośrodkiem, z większym skupiskiem ludzi, tym samym łatwiej było się ukryć. W ten sposób w 1945 roku znalazł się we Wrocławiu, a my z mamą, jak wspomniałem, dojechaliśmy w 1946. Taka była nasza peregrynacja, po zakończeniu II wojny światowej, po „wyzwoleniu”, kiedy z jednej okupacji znaleźliśmy się w drugiej. Tak więc nie znaleźliśmy się tutaj w związku z agitacją o zasiedlaniu Ziem Odzyskanych, kiedy głoszono hasło: „jedź na Zachód, tam czeka na ciebie praca, mieszkanie”. Znaleźliśmy się tu z przymusu. No i tak zostałem Wrocławianinem.

AP: Jak wyglądało życie na Placu Grunwaldzkim w pierwszych latach po wojnie?

B: Na placu Grunwaldzkim znajdował się plac handlowy, tzw. szaberplac. To było jedno wielkie targowisko, na którym handlowano wszystkim, czym tylko się dało i jak się dało. Oprócz straganów znajdowały się tam także zbite z desek budki. Niemcy mieli wówczas ograniczone deputaty żywnościowe tak, że było im bardzo ciężko. Świadomi sytuacji politycznej wiedzieli, że będą musieli stąd wyjechać, jednocześnie wola przeżycia, konieczność zaspokojenia głodu i podstawowych potrzeb powodowała, że sprzedawali większość swoich rzeczy. Tak więc oprócz sprzedawców i handlarzy polskich byli na szaberplacu Niemcy, od których można było kupić wszystko — od porcelany po ubrania. W tym handlu na placu była jeszcze jedna ciekawa historia, którą opowiadał mi już później, w latach 60., kiedy studiowałem na Wydziale Weterynarii Wyższej Szkoły Rolniczej, mój profesor o nazwisku Zakrzewski, a mianowicie, że tutaj przyjeżdżali radzieccy żołnierze, którzy przywozili samochodami pakunki. Te pakunki odbierali wcześniej Niemcom, którzy byli wówczas wysiedlani i wędrowali na stacje kolejowe. Tak więc były to ich bagaże. Żołnierze napadali na nich, odbierali im rzeczy, a potem przyjeżdżali na plac Grunwaldzki, żeby je sprzedać. A ponieważ im się spieszyło, żeby nie zostać złapanym i posądzonym o kradzież to wyjmowali te pakunki i krzyczeli, że za tę paczkę chcą litr spirytusu, a za tę co innego. Tak więc to było kupno w ciemno. Można było znaleźć w paczce pierzynę, a można było biżuterię.  Oprócz targowiska były sklepy. Pamiętam spożywczy na ul. Piastowskiej, gdzie obecnie jest zakład fryzjerski. Sklep prowadził Polak. Był jeszcze sklep spożywczy na ul. Sienkiewicza. Tam była spółdzielnia „Las”. Dyrekcja Lasów Państwowych prowadziła działalność gospodarczą właśnie w formie tego sklepu. Przy zbiegu ulic Mińkowskiego i Grunwaldzkiej — po jednej stronie też mieścił się sklep spożywczy. Na mojej ulicy, Suchardy, był natomiast lokal handlowy prowadzony przez Pana Kazia. Pamiętam go jak dzisiaj, wszyscy mówili, że idzie się coś kupić „u Kazia”. Mama wysyłała mnie czasem na zakupy i kiedy szedłem do Pana Kazia, to on zawsze mówił „czego chcesz?”, a jak szedłem do wspomnianego sklepu przy Mińkowskiego to właścicielka zawsze zwracała się do mnie: „czego sobie Pan życzy?”. W związku z tym, żeby podbudować swoje ego, nie kupowałem u Kazia, tylko chodziłem dalej, na Mińkowskiego. Po drugiej stronie ul. Mińkowskiego (róg ul. Grunwaldzkiej) znajdowała się pijalnia piwa z ogródkiem i częścią zadaszoną w zaadaptowanym mieszkaniu na parterze. Przy zbiegu ul. Grunwaldzkiej z ul. Sienkiewicza mieścił się zakład masarski prowadzony przez Panią Zielińską. We Wrocławiu, za czasów niemieckich, system zaopatrzenia w mięso i wyroby z mięsa związana była z działalnością dużej rzeźni przy ul. Legnickiej (obecnie w jej miejscu znajduje się Magnolia Park). W mieście było wówczas ok. 450 małych zakładów masarskich, których właściciele kupowali zwierzęta i ubijali w tej właśnie rzeźni. Były tam olbrzymie chłodnie, w których każdy z nich trzymał pozyskane mięso i potem przewoził do swojego warsztatu. Pani Zielińska przejęła jeden z takich niemieckich zakładów i prowadziła go po wojnie. Na ul. Sienkiewicza, naprzeciwko ul. Mińkowskiego znajdowała się Spółdzielnia Mleczarska, w której można było kupić nabiał, czy mleko, które nabierało się z dużej bańki.  

AP: Wspomniał Pan o trudnej sytuacji ludności niemieckiej i szabru, prowadzonym przez radzieckich żołnierzy, czyli jako dziecko, doświadczył Pan jeszcze widoków wysiedleń Niemców, spotykał też dawnych mieszkańców Wrocławia…

B: Tak. Jak tutaj przyjechaliśmy, to Polaków było mniej niż Niemców. Wciąż mieszkali tutaj, do 1947 roku. Tak więc na podwórku były niemieckie dzieci, z którymi się bawiliśmy. Dogadywaliśmy się…sam nie wiem jak, ale mieliśmy wiele wspólnych przygód. Był na podwórku starszy ode mnie chłopiec, miał może z 10, 11 lat i był organizatorem tych zabaw. Wymyślił kiedyś pewną atrakcję — na podwórzu do balkonu przywiesił linkę stalową, która ciągnęła się prawie do połowy podwórka, na tym były rolki, chwytaliśmy się za uchwyt i zjeżdżaliśmy po tej linie. Później, w 1947 roku oni wyjechali i przyszli Polacy.

szaberplac dawny pl grunwaldzki wroclaw rok 1946
Szaberplac - dawny plac Grunwaldzki - Wroclaw rok 1946. Fot. za Wratislaviae Amici (https://polska-org.pl/862887,foto.html?idEntity=510862)

AP: A jak wyglądał wtedy Plac Grunwaldzki?

B: Przy ul. Grunwaldzkiej, od ul. Sienkiewicza do ul. Piastowskiej, po jednej stronie ulicy była hałda gruzów. Niemcy, kiedy przygotowywali plac pod lotnisko i wyburzali zabudowę, powstałe gruzy wywozili właśnie tam. Po jednej stronie ul. Grunwaldzkiej była zabudowa domów, które ocalały, a po drugiej góra gruzów. Pamiętam, że przy ul. Roentgena część zabudowy po jednej stronie została spalona i zniszczona od bomb fosforowych, które zrzucali Rosjanie, ale piwnice budynków pozostały nietknięte. Te piwnice i nasze były ze sobą połączone, tak że od ul. Sienkiewicza można było przejść całą ul. Grunwaldzką piwnicami. To było idealne miejsce dla naszych zabaw. Kiedy mama pytała mnie: „gdzie byłeś?” to odpowiadałem, że bawiliśmy się w gruzach. Takie było określenie. Wspomniane piwnice zaprojektowane zostały przez Niemców w taki sposób, że ich część przeznaczona była na pralnie. Znajdowały się tam więc cementowe koryta, w których można było namaczać pościel, czy ubrania. W pierwszej z bram na ul. Roentgena, idąc od ul. Grunwaldzkiej, znajdowała się zniszczona kamienica, w której w pralni „mieszkała” krowa. Krowa była własnością Pani Kurkowej, która przyjechała z okolic Lwowa. Pamiętam, że chodziłem do tej Pani z emaliowaną kanką i kupowałem mleko. Krowa „mieszkała” przy Roentgena do 1948 roku. Wtedy organizowana była we Wrocławiu Wystawa Ziem Odzyskanych i ponieważ przez Plac Grunwaldzki zmierzały na nią tłumy ludzi, krowa musiała „wyprowadzić się” z Wrocławia. Dwa lata temu byłem na spotkaniu, na którym prelegentka opowiadała o początkach Wrocławia. Opowiadała różne historie i prezentowała fotografie. W pewnym momencie pokazała zdjęcie zrobione z dzisiejszego ronda Reagana w kierunku Mostu Zwierzynieckiego, na którym na przejściu dla pieszych przy ul. Łukasiewicza widniała postać kobiety ciągnącej krowę. To była właśnie Pani Kurkowa, która prowadziła krowę przez ul. Chałubińskiego na poldery, znajdujące się przed starym budynkiem politechniki. Wtedy, po przeciwnej stronie budynku nie było jeszcze nowych zabudowań uczelni, rosła trawa i to tam pasła się krowa. Pani Kurkowa była też właścicielką szatkownicy do kapusty, którą się od niej wypożyczało. Jesienią na placu Grunwaldzkim kupowało się kapustę, szło się do Pani Kurkowej wypożyczyć maszynę, szatkowało, potem ją udeptywano, kiszono i trzymano w piwnicach. Większość ludzi tak robiła. 

AP: Czy w takim razie można powiedzieć, że po wojnie żyli Państwo na Placu Grunwaldzkim w pewnej wspólnocie, w której pomagali sobie Państwo nawzajem?

B: W naszej kamienicy było 8 lokatorów. Jedno z mieszkań było służbowe — Urzędu Bezpieczeństwa, więc tam mieszkańcy się zmieniali, ale pozostali byli stali. Każdy w miarę swoich możliwości działał na rzecz naszej wspólnoty. Pamiętam, że był taki Pan, asystent z Politechniki, nazywał się Łopuszański, mieszkał z mamą i był naszym specjalistą od elektryki. Dzięki niemu, jako chyba jedyni w okolicy mieliśmy światło na klatce schodowej. Poza tym były takie sąsiedzkie relacje, przede wszystkim na zasadzie pożyczania szklanki cukru, czy mąki. Dzieci też się wspólnie bawiły. Mieszkali tam Państwo Patkowscy, tancerze Opery Wrocławskiej. Mieli syna, Andrzeja, z którym się przyjaźniłem. Na parterze mieszkali Państwo, którzy mieli córkę, młodszą od nas, ale też się z nami bawiła. Pamiętam jedną z naszych zabaw. Na podwórzu była bardzo gruba beczka z metalu, nie wiem, po czym ona była i do czego służyła, ale my rozpalaliśmy w niej ognisko. Tam wrzucaliśmy naboje karabinowe, które znajdowaliśmy na osiedlu. No i to był huk, wystrzał, który robił wrażenie. Nic nam się nie działo, bo beczka ochraniała ten wybuch. Jeszcze była taka zabawa, że mieliśmy wiadro, w którego dnie robiliśmy dziurkę. Brało się łopatkę, poruszało się nią ziemie i nalewało wody tak, że zrobiło się błoto. Wrzucało się karbid, przykrywało i zatykało palcem tę dziurkę na górze. Karbid wytwarzał acetylen i wtedy to wiadro się podnosiło tak, że w pewnym momencie nie dało się go już utrzymać. Wtedy jeden z kolegów mówił: „puszczam!”, a drugi trzymał kij obwiązany materiałem i podpalony, który przytykał do tej konstrukcji. Wtedy to się zapalało i wiadro leciało przynajmniej 10 metrów w górę i w tym była cała uciecha. Poza tym bawiliśmy się jeszcze w partyzantów, w policjantów i złodziei. Nie tylko dzieci żyły we wspólnocie. Istniała też sąsiedzka samopomoc. Jeden z mieszkańców miał samochód i związane z nim jednoosobowe przedsiębiorstwo. Cały tydzień nie było go w domu, tylko pracował, a w mieszkaniu była jego żona z synem, bardzo małym, miał może 3 lata, więc nie był towarzyszem naszych zabaw, ale pamiętam, że miał na imię Mundzio. Jego ojciec raz na tydzień albo raz na dwa tygodnie przywoził wspomnianym samochodem meble. To były drewniane, ciężkie XIX-wieczne meble. Mieszkańcy kamienicy wnosili je wraz z nim i ustawiali na półpiętrach. Każdy z lokatorów brał siekierę i mógł odrąbać sobie z nich tyle, ile potrzebował na rozpałkę, żeby ogrzać mieszkanie. Ludzie jakoś garnęli do siebie. Moja mama znała wszystkich na naszej ulicy i często urządzała w domu spotkania, na które przychodziło z 10, czy nawet 12 koleżanek, z różnych okazji, np. święta wiosny, święta kobiet, tak więc życie towarzyskie kwitło. Ponadto jedna drugiej pomagała. Kiedy byłem studentem, mama angażowała mnie często do tej pomocy, głównie do jakichś prac fizycznych, kiedy np. trzeba było przynieść coś komuś. Wszyscy się znali. 

AP: Wspomniał Pan wcześniej o Wystawie Ziem Odzyskanych. Pamięta Pan to wydarzenie i towarzyszące mu nastroje?

B: Tak, to było wielkie wydarzenie. Tu były dwa wielkie wydarzenia, które utkwiły mi w pamięci. Jednym z nich był Kongres Intelektualistów we Wrocławiu. Pamiętam to, bo chodziłem z rodzicami na ul. Wyspiańskiego przed budynek, w którym to się działo. Moi rodzice chcieli chyba zobaczyć kto tam był, kto wchodził, wychodził. Mnie to wtedy nie interesowało, ale zapamiętałem ten moment. Drugim wydarzeniem była właśnie Wystawa Ziem Odzyskanych. Jak wspomniałem, to było naprawdę wielkie wydarzenie. W miejscu obecnej iglicy, oprócz niej były jeszcze trzy drewniane łuki, które symbolizowały 3 lata naszego pobytu na tych ziemiach, tzw. odzyskanych. Iglica była tak skonstruowana, że na szczycie było koło z kolorowymi zwierciadłami. Z dołu świeciły reflektory i odbijały na ziemi refleksy tak, że przestrzeń placu była kolorowa. Ta konstrukcja wyglądała w ten sposób chyba tylko przez jeden dzień, bo następnego we Wrocławiu była burza i wichura krąg, który był w poziomie, postawiła w pionie. Szkła odleciały i została tylko blacha, która stanowiła zagrożenie. Już po wystawie przyjechali tu taternicy, którzy wdrapywali się na tę iglicę chyba przez dwa dni. Obserwowały to tłumy, mówiono o tym w radiu. W gazecie „Słowo Polskie” i „Gazecie Robotniczej” pisano ile już przeszli metrów. Wydaje się, że specjalnie uczyniono z tego takie wydarzenie, bo wystarczyło odkręcić iglicę od spodu i położyć ją. Sama wystawa zaczynała się wejściem od ul. Wystawowej. Patrząc w kierunku Hali Stulecia, wtedy Ludowej, po lewej stronie znajduje się wejście do Wytwórni Filmów Fabularnych. Tam mieściła się sala kinowa, w której wyświetlano wówczas propagandowe filmy związane z tematem wystawy. Pamiętam, że jako dziecku, bardzo podobała mi się pokazywana tam animacja ukazująca mapę polski z przedwojenną polsko-niemiecką granicą. Bolesław Chrobry mieczem odcinał kawałek ziem niemieckich i pojawiała się nowa, obecna granica. Następnym punktem wystawy był Pawilon Czterech Kopuł, w którym była ekspozycja, a przed wejściem do budynku znajdowały się rzeźby Dunikowskiego. Była postać górnika i jakiegoś działacza społecznego. Później szło się do Hali Ludowej, w której wystawione były różne eksponaty związane z polskimi osiągnięciami. Mnie, jako dziecko to interesowało, bo tam było pełno modeli, które wyglądały niemal jak zabawki. Na terenie obecnego Zoo znajdowały się pawilony różnych firm wystawiających swoje produkty. Do dzisiaj został m.in. dawny pawilon leśnictwa, w którym teraz mieści się restauracja. Obok tego terenu, w kierunku Biskupina rozciągało się wesołe miasteczko. Było tam bardzo dużo atrakcji. Moja mama tam pracowała, dzięki czemu bywałem w tym miejscu prawie co drugi dzień i znałem wszystkich panów, którzy obsługiwali te urządzenia, więc korzystałem, z czego tylko się dało. Najbardziej intrygował mnie pawilon krzywych zwierciadeł. Codziennie podczas trwania wystawy, przy pergoli odbywały się pokazy sztucznych ogni. Obecnie w tym miejscu jest fontanna i też mają tam miejsce różne pokazy. Cały teren wystawy był ogrodzony, a przy wejściach kupowano bilety. Dzięki temu, że mama pracowała w wesołym miasteczku, mogłem też spacerować po terenie całej wystawy. Co ciekawe, w 1947 roku te tereny wystawowe były zupełnie niepilnowane, każdy mógł sobie swobodnie chodzić, gdzie chciał. Można było też wejść do Hali. No i ja, mając 7 lat, w towarzystwie moich kuzynów, a właściwie wujków, którzy mieli około 20 lat, poszliśmy zwiedzać te tereny. Weszliśmy do Hali Ludowej przez salę restauracyjną, a z niej można było po drabinie wejść na kopułę. I my weszliśmy tam na samą górę, aż do masztu. Wdrapałem się tam, a jak spojrzałem w dół, to bardzo się przestraszyłem. No ale starsi szli, więc trzeba było iść razem z nimi. Nasze zwiedzanie zakończyliśmy w Parku Szczytnickim, za ogrodem japońskim, przy stawie, w którym moi towarzysze pływali. Przy tym stawie jest replika pomnika Schillera. Wtedy, w 1947 roku był, zachowany. Dopiero w latach 50. został zniszczony. 

AP: Wiem, że był Pan wtedy jeszcze dzieckiem, ale może pamięta Pan, jaki był odbiór tej wystawy? Może Pańscy rodzice rozmawiali na ten temat?

B: Był entuzjastyczny. Nie wiem, jak to było organizowane, ale tam były tłumy. Tłumy, które przyjeżdżały pociągami na dworzec główny, a potem spacerem szły na tę wystawę. Tak jak wspomniałem, ludzie entuzjastycznie podchodzili do tego wydarzenia, bo wtedy w ogóle ludzie ochoczo podchodzili do pracy, do chęci urządzenia się na tych terenach. To były też inne czasy i inne społeczeństwo. Większość osób, która tutaj przyjechała, traktowała to miejsce przez pierwsze lata bardzo niepewnie, jako pewien przystanek, z którego udadzą się potem znów na wschód do Lwowa, do Tarnopola, więc ludzie żyli tu na początku, nie przywiązując się zbytnio do tego miejsca. Pamiętam taki incydent, już z późniejszych czasów, z początku lat 60., kiedy odwiedziłem mojego kolegę ze studiów, który mieszkał na stancji u pewnej Pani na Sępolnie. Wszedłem do pokoju, a w pokoju było czarno, więc coś zacząłem do niego mówić na ten temat. Usłyszała to właścicielka i w pewnym momencie drzwi pokoju się otworzyły i powiedziała: „Słuchaj, no tutaj tak jest, nie malowaliśmy tego, bo nie ma sensu, przecież będziemy wracać do Lwowa”.

nieopowiedziana historia grunwaldu 24 viii 2023 fot anna pazdej 1
fot. Anna Pazdej

AP: W którym momencie Plac Grunwaldzki zaczął się zmieniać i wstawać z gruzów?

B: On się zmieniał cały czas. Po pierwsze, przed Wystawą Ziem Odzyskanych, w 1948 roku wywiezione zostały te zwały gruzu, które piętrzyły się wzdłuż ul. Grunwaldzkiej. Tuż po wojnie Most Grunwaldzki był nieprzejezdny, ponieważ jedna z taśm była zniszczona. Poza tym pylony mostu nie posiadają obecnie wysokich sterczyn, które kiedyś je wieńczyły. Ich pozostałości ułożone były obok mostu, na placu w pobliżu budynków politechniki. Tam, nieopodal mieściła się Szkoła Podstawowa nr 12, do której chodziłem. Podwórko szkolne było odgrodzone murem i była tam brama, przez którą się przechodziło. Po lekcjach, zanim poszliśmy do domu, razem z kolegami biegaliśmy i skakaliśmy po wspomnianych kamieniach, a właściwie olbrzymich głazach, będących pozostałościami po dekoracji pylonów. 

W miejscu, w którym są obecnie budynki politechniki obłożone płytami z piaskowca, znajdował się kiedyś kościół Lutra, który Niemcy wysadzili, przygotowując teren placu pod lotnisko. To była podobno ogromna świątynia. W 1949 albo 1950 roku rozpoczęto budowę D1 i D2. Wznoszone były z cegły, a wtedy w budownictwie bito rekordy i były tzw. trójki murarskie.  Taki właśnie rekord bito, budując te gmachy. Wszystko wyglądało wtedy fajnie, ponieważ teren oświetlony był reflektorami lotniczymi, bo budowali to bez przerwy. Praca szła bardzo szybko, ale pod koniec okazało się, że budynek zaczął siadać. Fundamenty były źle obliczone w stosunku do tego, że osadzone były na tzw. kurzawce, czyli dość luźnym gruncie, co wynikało z bliskości Odry. Nie wiadomo było, czy konstrukcja się nie zawali, a gazety pisały o przodownikach pracy i sukcesie przedsięwzięcia. Podobna historia miała miejsce w Warszawie, podczas budowania trasy W-Z. Kiedy zaczęto konstruować tunel na trasie, Skarpa Wiślana zaczęła się osuwać, przez co mury stojącego na niej kościoła św. Anny groziły zawaleniem. Wtedy pewien profesor wymyślił metodę, zgodnie z którą przez rurę wlano do gruntu beton, utwardzając go. Tę samą metodę wykorzystano przy budynkach Politechniki. Przyjechali tu z tymi urządzeniami, wlali beton i zatrzymali to osiadanie. Słyszałem również, że te piaskowcowe płyty miały zabezpieczać konstrukcję. W ten sposób te dwa budynki powstały. 

Na placu Grunwaldzkim odbywały się też przez lata różne uroczystości i defilady, m.in. z okazji 1 Maja, 22 Lipca itd., więc środkiem placu przechodziły pochody. W latach 50. miejsce, w którym ul. Norwida łączy się z placem Grunwaldzkim, zostało zabudowane olbrzymią trybuną. Jej ścianę, na której tle siedzieli przedstawiciele władz, zdobiły kolumny z drzewa, a między nimi deski przypominające pilastry. Przez ładnych parę lat nie można było przejechać tą ulicą, była ślepa. Poza tym, na placu Grunwaldzkim pasły się konie. Za Mostem Szczytnickim, po prawej stronie znajduje się ul. Parkowa, przy której mieści się szkoła. Nieopodal niej była willa, którą zajmowali ludzie prowadzący firmę z transportem konnym. Wieczorem przeprowadzali oni konie na plac Grunwaldzki, pętali i zostawiali, aby się pasły, więc konie sobie chodziły i skubały trawę, która tam rosła, bo plac został splantowany. W latach 50. wybudowano cztery budynki akademickie, na które mówiło się wtedy stodoły. Później połączono je łącznikiem od strony placu Grunwaldzkiego. W miejscu, w którym obecnie znajduje się Manhattan, był zieleniec. Stały tam ławki, rosła trawa, krzewy, a w okolicach dzisiejszej Dwudziestolatki i budynków Uniwersytetu Przyrodniczego znajdowało się kiedyś pole. W latach 50. stworzono tam olbrzymie koło betonowe, na środku postawiono słup oświetlający i co sobotę przyjeżdżał samochód z urządzeniami nagłaśniającymi, grała muzyka i były potańcówki.

AP: Czyli działo się tutaj na osiedlu

B: Tak, kulturalnie też się działo. Później wybudowano Dwudziestolatkę, a następnie budynek, z którym również wiąże się pewna ważna dla osiedla historia. W czasie, kiedy mieszkałem w Poznaniu, na Placu Grunwaldzkim, obok Dwudziestolatki powstawał budynek należący do Uniwersytetu Przyrodniczego. Niestety w trakcie budowy się zawalił i zginęło sporo ludzi. Budowali to osadzeni z zakładu przy ul. Kleczkowskiej. Pamiętam to wydarzenie, bo akurat w tym dniu przyjechałem z Poznania odwiedzić rodziców i na placu Grunwaldzkim zastałem zbiegowisko ludzi. Było bardzo dużo kobiet, które krzyczały. Była milicja. Nie wiedziałem wtedy co się dzieje. Później okazało się, że to były rodziny osób osadzonych na Kleczkowskiej, które próbowały dowiedzieć się, czy ich bliscy przeżyli. 

AP: A czy na Placu Grunwaldzkim miały miejsce jeszcze inne wydarzenia lub zmiany, które Pan zapamiętał? A może któraś ze zmian zachodzących na placu miała znaczący wpływ na Pana życie?

B: Wszystko to miało wpływ na moje życie. Zacząłem chodzić do szkoły nr 12, o której wspomniałem, ale uczęszczałem do niej tylko dwa lata, bo wprowadzono rejonizację i w związku z tym przydzielono mnie do szkoły przy ul. Parkowej. Ze szkołą tą wiąże się pewna historia z marca 1953 roku, kiedy rano szedłem tam z młodszym bratem. Za Mostem Szczytnickim, idąc w kierunku parku, jest zejście w dół i aleja prowadząca prosto do szkoły. Po prawej stronie była Odra, a przy niej domy. W otwartym oknie jednego z nich ustawiony był aparat radiowy, z którego grał Marsz Żałobny Chopina. Zastanawiałem się, o co chodzi. W szkole dowiedziałem się, że zmarł Josif Dżugaszwili — Józef Stalin. Niektóre nauczycielki płakały, lekcje się nie odbywały. My siedzieliśmy w klasie i nie wiedzieliśmy, co mamy ze sobą zrobić, czy śmiać się, czy powinniśmy płakać. O 10:00 zebraliśmy się wszyscy w auli, w której po jednej stronie znajdowało się gipsowe popiersie Lenina, po drugiej Stalina ustawione na postumencie przykrytym czarną krepą. Na scenie portret Stalina przepasany czarną wstążką. Miały miejsce przemowy, a my siedzieliśmy i słuchaliśmy, bo to było przeżycie. Ja pochodziłem z domu, w którym nie kochało się Stalina, więc sam nie wiedziałem, jak powinienem się zachować i jak na to patrzeć. Niektórzy płakali, niektórzy nie. Co również ciekawe i związane z tą szkołą to fakt, że Polacy byli w niej mniejszością. Kiedy byłem w ósmej klasie, to połowa moich rówieśników była Grekami i Macedończykami. To, że znaleźli się we Wrocławiu, wynikało z sytuacji politycznej i walk, które miały wówczas miejsce w Grecji. Wtedy całe wsie i miasta greckie przesiedlano się do Jugosławii, stamtąd relokowano mieszkańców do innych krajów Związku Radzieckiego, Demokracji Ludowej w tym do Polski. Dzieci, które tutaj przybyły były w większości sierotami, które podczas walk i przesiedleń straciły rodziców lub zostały z nimi rozdzielone. Najpierw ulokowano je w Policach, gdzie przez dwa lata uczyły się polskiego, a potem grupa przyjechała do Wrocławia. Dużą część klasy stanowili też Żydzi. Z Placem Grunwaldzkim związany jest także czas moich studiów. Po drugiej stronie placu znajdowała się Wyższa Szkoła Rolnicza, Wydział Weterynarii, na który się dostałem, co też było ważnym wydarzeniem w moim życiu. Po zakończeniu studiów wyjechałem do pracy do Poznania.

AP: Wspomniał Pan o bardzo ciekawej kwestii, czyli o pojawieniu się we Wrocławiu Greków i Macedończyków oraz o tym, jak zróżnicowana i wielonarodowościowa była szkolna społeczność, a tym samym społeczność osiedla 

B: Tak i nie było żadnych kłótni czy nieprzyjemności z tym związanych. Najważniejsze było to, czy ktoś był fajny i czy się z nim dogadywało. Zawiązywało się wiele przyjaźni. Z tym że wspomniani Grecy wyjechali. W Grecji był reżim tzw. Czarnych Pułkowników. Kiedy on upadł i powstała demokracja to wielu Greków zdecydowało się wrócić do ojczyzny. Szkoda. Została mi tylko koleżanka Wasia, która nadal mieszka we Wrocławiu. 

AP: A czy teraz Plac Grunwaldzki jest podobnie zróżnicowany?

B: No jest! Obserwuje tu wielu obcokrajowców, przede wszystkim studentów. Już w latach 50. byli tutaj studenci z Korei, później także z Afryki. Dzisiaj jest tutaj wiele osób z przeróżnych krajów. Spotykam czasem młodych ludzi, rozmawiam z nimi. Zaprzyjaźniłem się nawet z pewnym Hindusem i z małżeństwem z Bangladeszu. Jest bardzo różnorodnie, co jest bardzo fajne. 

AP: Wspomniał Pan, że wyjechał do Poznania. Dlaczego zdecydował się Pan wrócić do Wrocławia, na Plac Grunwaldzki? Czy to z własnej woli, sentymentu, czy może zadecydowały o tym okoliczności?

B: Chciałem być naukowcem. W Poznaniu rozpocząłem pracę naukową, ale tam niestety mi to nie szło. Nie zgadzaliśmy się z Profesorem w wielu kwestiach. Na dodatek zamieszkiwałem tam tylko mały pokój służbowy, który mieścił się w baraku wybudowanym przez Niemców. W czasie wojny był tam obóz lotników alianckich. Niestety pokłóciłem się z Profesorem, bo człowiek był młody, zadziorny, no i musiałem odejść. Wróciłem do Wrocławia, ożeniłem się i zacząłem pracować tutaj. Nie mieszkałem na osiedlu cały czas. Mieszkali tu moi rodzice, a ja po tym jak się ożeniłem, mieszkałem na ul. Ledóchowskiego. Później przeprowadziłem się na ul. Kamienną, gdzie mieszkam do dziś, ale tutaj mam mieszkanie po rodzicach i jestem bardzo związany z tym miejscem.

AP: Czy są jakieś miejsca, które zniknęły już z mapy osiedla, a za którymi Pan tęskni?

B: Myślę, że brakuje tej atmosfery, ludzi, którzy odeszli. Tego żal, ale życie jest życiem i musi iść do przodu. Nie wydaje mi się, żeby były jakieś szczególne miejsca, za którymi tęsknię. Odbudowano to miejsce. Jednym może się podobać, innym mniej. Każdy ma swoje zdanie i ma prawo do niego. Niektórzy mówią np., że wybudowanie klinik weterynaryjnych w centrum miasta było niepotrzebne. Trudno powiedzieć. Teraz leczy się tam przede wszystkim koty i psy, a kiedyś głównie konie, których było wiele, bo cały transport we Wrocławiu opierał się właśnie na nich. Paczki pocztowe rozwożone były bardzo ładnym dyliżansem konnym. 

AP: Gdyby miał Pan wskazać charakterystyczny punkt osiedla Plac Grunwaldzki, to co by nim było?

B: Trudno powiedzieć. Wydaje mi się, że taką ikoną, są te wysokie budynki — Manhattan, są charakterystyczne. 

AP: Jak chciałby Pan, żeby to miejsce było wspominane przez jego mieszkańców?

B: Wydaje mi się, że warto byłoby stworzyć pewnego rodzaju izbę pamięci. Może istnieją jakieś artefakty, które udałoby się zgromadzić. Coś, co jest obecnie — jest obecnie i przemija, dlatego warto dokumentować historię.


„Plac Grunwaldzki - nieopowiedziana historia” to projekt realizowany przez Fundację Ładne Historie dzięki dofinansowaniu ze środków Fundacji EVZ w ramach programu „local.history”. #SupportedByEVZ



Пан Богдан

Александра Подлейська (A.П.): Ви мешканець району Площа Грунвальдська, правда?

Богдан (Б.): Так, з вулиці Suchardy, яка з’єднує вул. Grunwaldzka з вул. Sienkiewicza.

А.П.:  Як давно Ви тут живете?

Б.: З 16 січня 1946 р.

А.П.:  Весь час в одному місці?

Б.: З перервами, тому що після закінчення навчання я виїжджав, але мої батьки жили там до смерті. Від них я успадкував квартиру, яку відвідую досі.

А.П.:  Якою була площа Грунвальдська у вашому дитинстві?

Б.: Мені було 6 років, коли я приїхав до Вроцлава, і я пам’ятаю досить багато речей з того періоду. Раніше ми жили на Мазовії, в місті Плоньськ, і можу розповісти про враження, які залишилися в моїй голові з моменту приїзду сюди. Поїзд наближався до залізничної станції Nadodrze. Далі не пішов, бо моста не було. Подорож була дуже довгою. З Варшави їхали близько 12 годин, тому що потяг часто зупинявся, таке тоді було сполучення. Коли ми виходили зі станції, перше, що вразило те, що снігу не було, а як я вже сказав, був січень. Світило сонце і було дуже тепло, а у Варшаві, коли ми сіли в поїзд, лежав сніг по пояс. Я тепло одягнений, з кролячою шапкою на голові, пам'ятаю досі, як мені було жарко. Тотальна зміна клімату. Мій батько був у Вроцлаві з 1945 року і працював тут. Я приїхав з мамою. Спочатку ми жили на районі Krzyki. Вулиця називалася Galle Straße (Wapienna).

004 06 widok na plac grunwaldzki manhattan od strony mostu grunwaldziego s



А.П.:  Назви вулиць все ще не змінилися...

Б.: Так, тоді вони ще були німецькими. Забудова цієї вулиці (Galle Straße) сягала кінця XIX століття. Вона складалася з міщанських кам’яниць, багато з них було у сецесійному стилі. Ми отримали там квартиру, в якій, крім ліжок, нічого не було. У одній з кімнат жила попередня орендарка, старенька жінка. У квартирі було, мабуть, три або чотири кімнати. Будинки у районі Krzyki стояли дуже далеко один від одного, оскільки більшість з них були зруйновані. До вулиці Kamienna дійшла лінія фронту, на котрій зупинилися радянські солдати, які захоплювали Вроцлав. У будинку, де ми жили, двері на ніч зачиняли двома балками з руїн сусідніх осель. Ми закривали вхід так, бо в цьому районі водилися мародери з Червоної Армії. Вони бігали ночами в сусідньому районі, стріляли, і, передусім, хотіли щось вкрасти. Вони також ганялися за німками і гвалтували їх. Я пам'ятаю, що на нашому будинку був вивішений польський прапор, який мав нас захистити від цих військових. Мій батько добре знав російську мову, бо виріс в Королівстві Конгресовому, закінчив початкову школу цією мовою, і він кричав на радянських солдатів, які, почувши рідну мову, відступали. Моя мама не могла витримати цю ситуацію, тому батько знайшов більшу колонію поляків, які жили саме в районі Площі Грунвальдської [Placu Grunwaldzkiego], і ми отримали квартиру на вулиці Suchardy. Вона була порожньою, усе викрадено. Пізніше, за допомогою Польського Репатріаційного Уряду [Polskiemu Urzędowi Repatriacyjnemu], нам дали меблі та необхідні речі. Проте не було скла у вікнах. Вони були забиті фанерою, тому всередині було темно. Також не було чим опалювати. Квартира мала центральне поверхове опалення. Коксу не було, отже, не було чим опалювати. Ми сиділи в одній кімнаті, де була маленька пічка - “коза”, в якій ми палили, тоді було тепло. Я також пам'ятаю, як ми виходили з будинку на вулицю Грунвальдську, сідали на зеленій галявині і грілися на сонці. Це все, що стосується самого приїзду до Вроцлава і на лощу Грунвальдську.

А.П.: Чи знаєте Ви, чому ваші батьки вирішили переїхати сюди? Чи це було повністю обдуманим і добровільним рішенням, чи все ж не зовсім?

Б.: Це було примусове рішення. Мій батько під час війни брав участь у боротьбі з окупантами і був старшиною Хлопських Батальйонів у Красноставському повіті. Між альянсом і радянською владою була угода про відкриття військових частин. Батько віддав своїм партизанам наказ розкрити себе. У той час існував також погляд, що після закінчення війни потрібно продовжувати боротьбу з новими окупантами і не розкриватися. У 1945 році Армія Крайова і Хлопські Батальйони були розформовані. З'явилася незаконна для влади Любліна організація WIN (Wolność i Niezawisłość (Свобода і Незалежність)), яка вела боротьбу проти нового окупанта. Члени WIN видали вирок смерті моєму батькові, оскільки він не планував приєднуватися до організації і продовжувати боротьбу, яку, як військовий, вважав безнадійною проти сил Червоної Армії. Приблизно два мільйони радянських військ розташовувалися на території люблінської Польщі, включаючи, мабуть, три дивізії НКВС. Підлеглі любили і шанували батька, тому вони не могли знайти виконавця смертного вироку. Тим часом батька також розшукувало НКВС, яке затримувало всіх видатних партизанських діячів і вислало їх на Сибір. Таким чином, його переслідували з обох боків. Вся родина втекла в Грубешівський повіт, де жила далека родичка мого батька. Українці вважали цей повіт за українські землі, і там діяли Бульбовці, очільником якої був отаман під псевдонімом Бульба. В певний момент українці розпочали ексодус на захід. Ми мусили втікати через Грубешівський повіт, що було дуже небезпечно для цивільного населення. Батько вирішив поїхати до Ольштину, оскільки саме там, на відновлених територіях, тільки формувалися основи польської адміністрації, і йому було легше приховатися. Я з матір'ю поїхали до згаданого Плонська, до бабусі і дідуся з боку мами. Батько працював у Ольштині в обласному уряді, і в певний момент він зрозумів, що Уряд Безпеки розпочав розвідку серед працівників. Зі страху перед викриттям, він переїхав до Вроцлава, який був більшим містом і мав більшу кількість населення, тому було легше сховатися. Таким чином, в 1945 році він опинився у Вроцлаві, а ми з матір'ю, як я вже сказав, приїхали в 1946 році. Ось таке було наше паломництво після закінчення Другої світової війни, після "звільнення", коли ми, вийшовши з однієї окупації, потрапили в іншу. Таким чином, ми не опинилися тут через агітацію щодо заселення Відновлених Земель, коли проводили гасло: "їдь на захід, там чекає на тебе робота, житло". Ми опинилися тут з примусу. Тож отак я став вроцлав’янином.

А.П.: Як виглядало життя на площі Грунвальдської в перші роки після війни?

Б.: На площі Грунвальдській була торгова площа, так званий "шаберплац" (szaberplac). Це був один великий базар, де торгували всім, що було доступним та можливим. Окрім прилавків, також були збиті з дощок будки. Тодішні німці мали обмежені харчові норми, тому їм було дуже важко. Вони були свідомі політичної ситуації та знали, що їм доведеться виїхати. У той же час, бажання вижити, потреба задовольнити голод та основні потреби змушували їх продавати більшу частину свого майна. Тому, крім польських продавців та торговців, на шаберплацу також були німці, від яких можна було купити все - від посуду до одягу. Що стосується торгівлі на площі, то тут була ще одна цікава історія, яку розповідав мені пізніше, у 60-х роках, коли я навчався на факультеті ветеринарної медицини Вищої сільськогосподарської школи, мій професор на прізвище Закшевський. Так от, радянські військові приїжджали сюди з пакунками. Ці пакунки раніше відбирали у німців, котрі виселялись і їхали на залізничні станції. Отже, це були їхні речі. Військові нападали на них, забирали речі і потім приїжджали на площу Грунвальдську, щоб їх продати. Так як їм спішилося, щоб їх не спіймали за крадіжку, вони виймали все з цих пакунків і кричали, скільки і що хочуть за цей пакунок, наприклад, літр спирту або щось інше. Тому це була купівля "всліпу". В одному пакунку можна було знайти пуховики, або прикраси. Крім ринку, були магазини. Я пам'ятаю продовольчий магазин на вулиці Piastowska, де зараз функціонує перукарний салон. Магазин вели польські власники. Також був продовольчий магазин на вулиці Sienkiewicza. Там була кооперативна спілка „Las”.. Дирекція Державних лісів вела господарську діяльність у формі цього магазину. На перехресті вулиць Mińkowskiego і Grunwaldzka також був продовольчий магазин. На моїй вулиці, Suchardy,, був торговий пункт, яким завідував пан Казик. Я пам'ятаю його як сьогодні, всі казали, що йдуть купувати "у Казика". Мати іноді висилала мене за покупками, і коли я йшов до пана Казика, він завжди говорив "чого хочеш?", а коли я йшов до згаданого магазину на вул. Mińkowskiego, то власниця завжди зверталася до мене: "чого Пан собі бажає?". У зв’язку з цим, щоб задоволити своє его, я не купляв у Казика, а йшов далі, на Mińkowskiego. По іншу сторону вулиці Mińkowskiego (на розі вулиці Grunwaldzka) був пивний ресторан з літнім майданчиком та частиною під дашком, яка була влаштована в заадаптованій квартирі на першому поверсі. На розі вулиць Grunwaldzka та Sienkiewicza був розташований м'ясний цех, яким керувала пані Зєлінська. У Вроцлаві за німецьких часів система забезпечення м'ясом та м'ясними виробами була пов'язана з діяльністю великого м'ясного заводу на вулиці Legnickа (зараз на його місці розташовано ТРЦ Magnolia Park). Місто тоді налічувало приблизно 450 невеликих м'ясних підприємств, власники яких купували тварин та вбивали їх саме у цьому м'ясному заводі. Там були великі холодильники, в яких кожен з них зберігав м'ясо та потім доставляв його до свого магазину. Пані Зєлінська перейняла одне з таких німецьких підприємств і керувала ним після війни. Навпроти вулиці Sienkiewicza, прямо навпроти вулиці Mińkowskiego, розташована Молочна Кооперативна Спілка, де можна було купити молочні продукти або молоко, яке брали з великих бідонів.

A.П.: Ви згадали про складну ситуацію німецького населення та розграбування радянськими солдатами, отже, як дитина, Ви стали свідком депортації німців і зустрічали колишніх мешканців Вроцлава...

Б.: Так. Коли ми приїхали сюди, поляків було менше, ніж німців. Вони ще жили тут до 1947 року. Тому на подвір'ї були німецькі діти, з якими ми гралися. Ми знаходили спільну мову... не знаю, яким чином, але у нас було багато спільних пригод. Був на подвір'ї старший хлопчик, йому було, можливо, 10-11 років, і він був організатором цих ігор. Він одного разу придумав певну розвагу - на подвір'ї прикріпив сталевий канат, який тягнувся майже на середину подвір'я, на ньому були ролики, ми трималися за ручку і з’їжджали по цьому канату. Потім, у 1947 році, вони виїхали, і приїхали поляки.

szaberplac dawny pl grunwaldzki wroclaw rok 1946
Шаберплац - колишня площа Грюнвальдська - Вроцлав 1946 р. Фотографія надана Wratislaviae Amici (https://polska-org.pl/862887,foto.html?idEntity=510862)

А.П.: Як виглядала Площа Грунвальдська в ті роки?

Б.: По вулиці Grunwaldzka, від вулиці Sienkiewicza до вулиці Piastowska, з одного боку вулиці була гора руїн. Німці, коли готували місце під аеродром і знесли будівлі, вивозили утворені руїни саме сюди. З одного боку вулиці Grunwaldzka залишилися будинки, які вціліли, а з іншого боку - гора руїн. Я пам'ятаю, що на вулиці Roentgena частина будівель з одного боку була знищена і пошкоджена бомбами з фосфором, які кидали радянські війська, але підвальні приміщення залишилися недоторканими. Ці підвали були пов'язані між собою, так що з вулиці Sienkiewicza ви могли пройти по всій вулиці Grunwaldzka через підвали. Це було ідеальне місце для наших ігор. Коли мама запитувала мене: "де ти був?", я відповідав: "ми гралися в руїнах". Так само це називалося. Ці самі підвали були спроектовані німцями так, що частина з них була призначена на пральні. Там були цементні ванни, в яких можна було замочувати постіль чи одяг. На вулиці Roentgena , йдучи від вулиці Grunwaldzka , був зруйнований будинок, в якому в пральні "жила" корова. Корова належала пані Курковій, яка приїхала з околиць Львова. Я пам'ятаю, що ходив до цієї пані з емальованою кухонною мискою і купував молоко. Корова "жила" на Roentgena до 1948 року. Тоді в Вроцлаві організовували виставку Здобутих Земель, і оскільки на Площу Грунвальдську вирушали толпи людей, корову довелося "виселити" з Вроцлава. Два роки тому я був на зустрічі, де прелегентка розповідала про початки Вроцлава. Вона розповідала різні історії і показувала фотографії. В певний момент вона показала фотографію, зроблену з сучасного кільця Regana в напрямку до мосту Zwierzyniecki, на якій на пішохідному переході на вулиці Łukasiewicza була фігура жінки, яка вела за собою корову. Це була саме пані Куркова, яка провела корову по вулиці Chałubińskiego до площі, яка розташовувалася перед старим будинком політехніки. Тоді, з іншого боку будинку, ще не було нової забудови університету, там росла трава, і саме там корова паслася. Пані Куркова також була власницею машини для шинкування капусти, котру можна було у неї позичити. Восени на Площі Грунвальдській можна було купити капусту, і після цього іти до пані Куркової, щоб взяти її машину, шинкувати капусту, а потім квашити її і зберігати в підвалах. Більшість людей саме так робила.

А.П.: Отже, можна сказати, що після війни Ви жили на Площі Грунвальдській у своїй спільноті, де ви допомагали одне одному?

Б.: У нашому будинку було 8 квартир. Одна з квартир була службовою - Управління Безпеки, тому там мешканці змінювалися, а інші були постійними. Кожен, в міру своїх можливостей, допомагав нашій спільноті. Я пам'ятаю певного чоловіка, асистента з Політехніки, його звали Лопушанський, він мешкав із матір'ю і був нашим спеціалістом з електрики. Завдяки йому, мабуть, у єдиних в районі, у нас було світло на сходовій клітці. Також були такі сусідські відносини, в першу чергу на основі позичання склянки цукру чи борошна. Діти також гралися разом. Мешкало тут подружжя Патковських, танцівників Опери Вроцлава. У них був син, Анджей, із яким я дружив. На першому поверсі жило подружжя, яке мало доньку, молодшу за нас, але вона також гралася з нами. Я пам'ятаю одну з наших ігор. На подвір'ї було дуже грубе металеве відро, я не знаю, з чого воно було і до чого воно служило, але ми розпалювали в ньому вогонь. Туди ми кидали патрони до гвинтівки, які знаходили на районі. Ну і гучно було, ці вибухи робили враження. Нам нічого не сталося, бо відро захищало від вибуху. Була ще така гра, де ми мали відро, в дні якого робили отвір. Ми брали лопатку, розворошували землю і заливали воду так, що робилося болото. Ми кидали карбід, закривали і заштопували пальцем оту дірку зверху. Карбід виділяв ацетилен, і тоді відро піднімалося, і в певний момент його вже не можна було утримати. Тоді один з хлопців казав: "запускаю!", а інший тримав палицю, обмотану матеріалом і підпалену, і притискав до цієї конструкції. Тоді вона запалювалася, і відро летіло принаймні 10 метрів угору, і в цьому була вся розвага. Крім того, ми гралися в партизанів, поліцейських і злодіїв. Не лише діти жили в спільноті. Існувала також сусідська самодопомога. Один із мешканців мав автомобіль і пов'язану з ним одноосібну фірму. Весь тиждень його не було вдома вдома - працював, а в квартирі була його дружина з маленьким сином, який був дуже малий, можливо, 3 роки, тому він не був товаришем у наших іграх, але я пам'ятаю, що в нього було ім'я Мундзьо. Його батько раз на тиждень або раз на два тижні привозив меблі своїм автомобілем. Це були дерев'яні, важкі меблі XIX століття. Мешканці будинку вносили їх разом з ним і ставили на півповерхах. Кожен з мешканців брав сокиру і міг відрізати з них стільки, скільки йому потрібно було для підпалки, щоб обігріти квартиру. Люди якось групувалися. Моя мама знала всіх на нашій вулиці і часто організовувала зустрічі вдома, на які приходило близько 10, а навіть 12 подруг з різних нагод, наприклад, весняне свято, свято жінок, отже, суспільне життя цвіло. Крім того, одна одній допомагали. Коли я був студентом, мама часто залучала мене до цієї допомоги, головним чином до якихось фізичних робіт, коли, наприклад, треба було щось комусь принести. Всі один одного знали.

А.П.: Ви згадували раніше про виставу Повернених земель. Пам'ятаєте цю подію і супровідні настрої?

Б.: Так, це була велика подія. Тут було дві великі події, які залишилися в моїй пам'яті. Однією з них був Конгрес Інтелігенції у Вроцлаві. Я пам'ятаю це, бо ходив з батьками на вулицю Wyspiańskiego перед будівлею, де це відбувалося. Мої батьки, мабуть, хотіли побачити, хто там був, хто заходив і виходив. Мене це тоді не цікавило, але я запам'ятав цей момент. Іншою подією була саме вистава Повернених земель. Як я вже сказав, це була дійсно велика подія. На місці теперішнього шпилю, крім нього були ще три дерев'яні арки, які символізували 3 роки нашого перебування на цих землях, так званих повернутих. Шпиль був так побудований, що на вершині було колесо з кольоровими дзеркалами. Знизу горіли прожектори і відбивали на землю відблиски так, що простір площі був різнокольоровим. Ця конструкція виглядала так, мабуть, тільки один день, оскільки наступного в Вроцлаві була гроза і шторм повернув круг, який був горизонтальним, в вертикальне положення. Скла відлетіли, і залишилася лише бляха, яка несла загрозу. Вже після вистави сюди приїхали татранці, які лазили на цю іглицю, мабуть, протягом двох днів.
Спостерігали за цим натовпи, про це говорили по радіо. У газетах "Слово Польське" („Słowo Polskie”) і у "Робітнича Газета" („Gazecie Robotniczej”) писали, скільки уже пройшли метрів. Здається, це було спеціально зроблено подією, бо досить було відкрутити шпиль знизу і покласти його. Сама виставка розпочалася зі входу з вулиці Wystawowa. Дивлячись в бік Hali Stulecia, тоді Ludowej, ліворуч було видно вхід до Студії художніх фільмів. Там розташовувалася кінозала, де показували пропагандистські фільми, пов'язані з темою виставки. Я пам'ятаю, що мені, як дитині, дуже сподобалася анімація, що показувала карту Польщі з передвоєнною польсько-німецькою кордонною лінією. Болеслав Хоробрий відсікає мечем кусок німецьких земель, і з'являється новий кордон. Наступним пунктом виставки був Павільйон Чотирьох Куполів [Pawilon Czterech Kopuł], де була експозиція, а перед входом до будівлі були скульптури Дуніковського. Були там скульптури гірника і якогось громадського діяча. Потім йшлося до Hali Stulecia, де були виставлені різні експонати, пов'язані з досягненнями польської культури. Мене, як дитину це цікавило, бо там було багато моделей, які виглядали майже як іграшки. На місці сучасного зоопарку розташовувалися павільйони різних компаній, що виставляли свою продукцію. До цього часу залишився, серед іншого, колишній павільйон лісового господарства, де зараз розташований ресторан. Поруч із цією територією, в напрямку до району Біскупін, розкинувся парк розваг. Там було дуже багато атракціонів. Моя мати там працювала, завдяки чому я був в цьому місці майже щодня і знав усіх працівників, що обслуговували ці пристрої, тож я користувався всім, що можна. Найбільше мене цікавив павільйон кривих дзеркал. Щодня під час тривання вистави, біля перголи,  відбувалися покази штучних вогнів. Тепер на цьому місці є фонтан, і там також відбуваються різні покази. Вся територія вистави була огороджена, і при входах продавали квитки. Завдяки тому, що моя мати працювала в парку розваг, я міг також гуляти по всій території виставки. Дивно, але в 1947 році ці виставкові території були абсолютно незахищеними, і кожен міг спокійно ходити, куди завгодно. Також можна було зайти до Hali Ludowej [Hali Stulecia]. І от ми, маючи 7 років, в компанії своїх двоюрідних братів, а так насправді, дядьків, яким було близько 20 років, пішли оглядати ці місця. Ми увійшли в Народну залу через ресторан, і звідти могли піднятися на купол по сходах. І ми піднялися туди аж наверх, до мачти. Я піднявся туди, і коли я подивився вниз, я дуже злякався. Але старші йшли, тому треба було йти разом з ними. Нашу екскурсію ми завершили в Щитнiцькому парку [Parku Szczytnickim], за садом японським, біля ставу, в якому плавали мої товариші. Поруч із цим ставом є репліка пам'ятника Шиллера.

А.П.: Я знаю, що Ви тоді були ще дитиною, але можливо пам'ятаєте, яке враження справила ця виставка? Можливо ваші батьки говорили на цю тему?

Б.: Були етузіастичні. Я не знаю, як це було організовано, але там були тисячі людей. Тисячі людей, які приїжджали потягами на головний вокзал, а потім йшли пішки на цю виставку. Як я вже згадував, люди ентузіастично ставилися до цього події, тому що в той час загалом люди виявляли бажання до праці, до прагнення оселитися на цих землях. Це були інші часи і інше суспільство. Більшість людей, які приїхали сюди, на початку дуже нестійко ставилися до цього місця, розглядаючи його як певну зупинку, звідки вони повернуться назад на схід, до Львова, до Тернополя, тому люди жили тут на початку не прив’язуючись занадто  до цього місця. Я пам'ятаю такий інцидент, вже з пізніших часів, на початку 60-х років, коли я відвідав мого друга зі студентських років, який жив на станції у певної жінки на Sępolno. Я увійшов до кімнати, а в кімнаті було темно, тому я почав говорити щось на цю тему. Власниця це почула і в певний момент двері кімнати відчинилися, і вона сказала: "Слухай, ну так тут вже є, ми не фарбували, бо немає сенсу, врешті-решт ми повернемось до Львова".

nieopowiedziana historia grunwaldu 24 viii 2023 fot anna pazdej 1
Фото: Анна Паздей

А.П.: У який момент Площа Грунвальдська почала змінюватися і вставати з руїн?

Б.: Вона постійно змінювалася. По-перше, перед виставою Повернутих земель у 1948 році були вивезені гори руїн, що простягались вздовж вулиці Grunwaldzkа. Відразу після війни Міст Грунвальдський [Most Grunwaldzki] був непроїздним, оскільки один із поясів був пошкоджений. Крім того, пілони мосту наразі не мають високих шпилів, які колись їх увінчували. Їх останки поклали біля мосту, на площі біля корпусів політехніки. Там, неподалік, розташовувалася Початкова школа № 12, у яку я ходив. Шкільне подвір'я було обгороджено стіною і була брама, через яку потрібно було проходити. Після уроків, перед тим як ми йти додому, разом з друзями ми бігали і стрибали по великих валунах, які були залишками від оздоблення пілонів.
В тому місці, де зараз розташовані будівлі політехніки, облицьовані плитами з пісковику, колись була церква Лютера, яку німці підірвали, готуючи площу під аеропорт. Це був нібито величезний храм. У 1949 або 1950 році почалося будівництво D1 і D2. Будували їх з цегли, а потім були побиті рекорди в будівництві і виникли т. зв трійки. Це рекорд, який був побитий, коли будували ці будівлі. Тоді все виглядало круто, тому що територія була освітлена авіаційними прожекторами, тому що весь час будували. Роботи йшли дуже швидко, але під кінець виявилося, що будівля почала руйнуватися. Фундаменти були погано розраховані відносно того, що були збудовані на сипучих пісках, тобто досить пухкому ґрунті, який виник через близькість ріки Одри. Не було відомо, чи не завалиться споруда, а газети писали про керівників робіт і успіх проекту. Схожа історія сталася у Варшаві під час будівництва траси W-Z. Коли почалося будівництво тунелю на трасі, Вислинський уступ почав сповзати, так що стіни костелу св. Анни [kościoła św. Anny] були під загрозою завалу. Потім якийсь професор придумав спосіб, за яким бетон заливався в землю через трубу, щоб він затвердів. Такий же метод використано для корпусів Технологічного університету [Politechniki]. Вони приїхали сюди з цими пристроями, залили бетон і зупинили це просідання. Я також чув, що ці плити з пісковику мали захистити конструкцію. Так були побудовані ці дві будівлі.
Протягом багатьох років на Площі Грунвальдській також відбувалися різноманітні церемонії та паради, зокрема з нагоди 1 травня, 22 липня тощо, тому процесії проходили серединою площі. У 1950-х роках місце, де вул. Norwida з’єднується з площею Грунвальдською, забудували величезною трибуною. ЇЇ стіна, біля якої сиділи представники влади, була прикрашена дерев'яними колонами, а між ними - дошками, схожими на пілястри. Кілька років цією вулицею не можна було проїхати, вона вела у глухий кут. Крім того, на Площі Грунвальдській паслися коні. За Щитніцьким мостом [Mostem Szczytnickim] з правого боку знаходиться вул. Parkowa, де знаходиться школа. Поруч була вілла, яку займали люди, які вели фірму, що займалася кінним транспортом. Увечері вони виводили коней на площу Грунвальдську, прив’язували їх і залишили пастися, так що коні ходили і щипали траву, яка там росла, бо Площа була зрівняна з землею. У 1950-х роках було збудовано чотири навчальні корпуси, які тоді називали сараями. Пізніше їх з’єднали проходом з боку площі Грунвальдської. На місці, де зараз розташований Манхеттен, колись була зелень. Там були лавки, росла трава, кущі, а колись біля нинішньої Dwudziestolatki та корпусів Природничого університету [Uniwersytetu Przyrodniczego] було поле. У 1950-х роках там збудували величезне бетонне коло, посередині поставили стовп з освітленням, щосуботи приїжджала машина з колонками, грала музика, влаштовували танці.

A.П.: Тобто, багато відбувалося тут на районі?

Б.: Так, у культурному сенсі теж. Пізніше збудовано Dwudziestolatkę, а потім ще один будинок, пов'язаний з важливою історією для району. У той час, коли я жив у Познані, на площі Грунвальдській, поруч з Dwudziestolatką, повставав будинок, що належав Природничому Університету. На жаль, під час будівництва він обвалився, і загинуло багато людей. Його будували в'язні з закладу на вулиці Kleczkowska. Я пам'ятаю цю подію, бо в той день я саме приїхав з Познаня, щоб відвідати батьків, і на площі Грунвальдській я побачив скупчення людей. Там було багато жінок, які кричали. Була міліція. Тоді я не знав, що відбувається. Пізніше виявилося, що це були родичі людей, котрі були в'язнями на Kleczkowskaю. Вони намагалися дізнатися, чи їхні близькі вижили.

А.П.: А чи траплялися ще якісь події або зміни на площі Грунвальдській, які и запам'ятали? Можливо, якась зміна на площі суттєво вплинула на ваше життя?

Б.: Усе це вплинуло на моє життя. Я почав вчитися в школі № 12, про яку я вже згадував, але в неї я ходив лише два роки, оскільки запроваджено зонування, і мене віддали до школи на вулиці Parkowa. З цією школою пов'язана певна історія з березня 1953 року, коли я йшов туди зі своїм молодшим братом. За мостом Szczytnicki, ідучи в бік парку, є спуск вниз і алея, що веде прямо до школи. З правого боку була Одра, і при ній будинки. В одному з цих будинків у відкритому вікні стояв радіоприймач, з якого грав Траурний марш Шопена. Я дивився і думав, що відбувається. В школі я дізнався, що помер Йосиф Джугашвілі - Йосип Сталін. Деякі вчительки плакали, уроки не проводилися. Ми сиділи в класі і не знали, що нам робити - сміятися чи плакати. О 10:00 ми всі зібралися в залі, де з одного боку стояв гіпсовий бюст Леніна, а з іншого - Сталіна, який стояв на постаменті, прикритому чорною тканиною. На сцені був портрет Сталіна з чорною стрічкою. Відбувалися виступи, і ми сиділи і слухали, бо це було велика подія. Я ріс в родині, де не любили Сталіна, тому сам не знав, як мені варто себе вести і як до цього ставитися. Дехто плакав, дехто - ні. Також цікаве та пов'язане з цією школою те, що поляки були меншиною. Коли я вчився у восьмому класі, то половина моїх однолітків були греками і македонцями. Те, що вони опинилися у Вроцлаві, було результатом політичної ситуації і боїв, які тоді відбувалися в Греції. Тоді всі села і міста Грецькі переселялися до Югославії, звідти перевозили мешканців до інших країн Радянського Союзу, Народної Демократії, включаючи Польщу. Діти, котрі приїхали сюди, були в основному сиротами: під час боїв і переміщень вони втратили батьків або були відокремлені від них. Спочатку їх поселили у містечку Police, де вони вчилися польської мови два роки, а потім групою приїхали до Вроцлава. Велику частину класу складали і євреї. Також з Площею Грунвальдською пов'язані мої університетські роки. По той бік площі була Вища Аграрна Школа, факультет Ветеринарії, на який мене взяли, і це було важливою подією в моєму житті. Після закінчення навчання я виїхав на роботу до Познаня.

А.П.: Ви згадали цікавий момент про появу у Вроцлаві греків і македонців, а також про те, якою багатонаціональною була шкільна та районна спільнота.

Б.: Так, і не було жодних конфліктів чи неприємностей через це. Головне було, чи людина була приємною та, чи можна було з нею спільну мову. Ми нав’язували багато близьких контактів. Однак згадані греки виїхали. В Греції був режим так званих Чорних Полковників. Коли цей режим обвалено і встановлено  демократію, багато греків вирішили повернутися до рідної країни. Шкода. У мене залишилася лише подруга Вася, яка все ще живе у Вроцлаві. 

А.П.: А чи зараз Площа Грунвальдська подібно різноманітна?

Б.: Ще й як! Тут багато іноземців, перш за все студентів. Вже в 50-х роках тут були студенти з Кореї, а потім і з Африки. Сьогодні тут багато людей з різних країн. Іноді я зустрічаю молодих людей і розмовляю з ними. Навіть подружився з одним індусом та подружжям з Бангладешу. Тут дуже різноманітно, і це дуже класно..

А.П.: Ви згадали, що Ви виїхали до Познаня. Чому ви вирішили повернутися до Вроцлава, на Площу Грунвальдську? Чи це було продиктовано вашою власною волею, сентиментом, чи, можливо, обставини вирішили за вас?

Б.: Я хотів бути науковцем. У Познані я почав наукову кар'єру, але, на жаль, щось не вдавалося. Ми не погоджувалися з професором у багатьох питаннях. Крім того, я жив лише у невеликій службовій кімнаті, яка розташовувалась у бараку, побудованому німцями. Під час війни там був табір для альянських льотчиків. Нажаль, я посварився з професором, бо був молодий, бунтівний, і мені довелося піти. Я повернувся до Вроцлава, одружився і почав працювати тут. Я не жив на цьому районі постійно. Мої батьки жили тут, а після одруження я жив на вулиці Ledóchowskiego. Пізніше я переїхав на вулицю Kamienna, де живу до сьогоднішнього дня, але тут у мене є квартира, яку я успадкував від батьків - я дуже прив’язаний до цього місця.

А.П.: Чи є місця, які вже зникли з мапи цього району, за якими Ви сумуєте?

Б.: Я думаю, що мені бракує атмосфери, людей, які відійшли. Це сумно, але життя триває, і йде вперед. Мені здається, що немає якихось конкретних місць, за якими я сумую. Це місце відновили. Комусь може воно подобатися, комусь менше. Кожен має свою думку і право на неї. Деякі говорять, наприклад, що будівництво ветеринарних клінік в центрі міста було непотрібним. Важко сказати. Зараз там в першу чергу лікують котів і собак, колись головним чином лікували коней, яких тут було багато, бо весь транспорт у Вроцлаві базувався саме на них. Поштові відправлення розносилися дуже гарним кінним диліжансом. 

А.П.: Якщо б вам довелося вказати характерне місце району Площа Грунвальдська, то що це було б за місце?

Б.: Важко сказати. Мені здається, що такою іконою є ці високі будинки - Мангеттен, вони характерні. 

А.П.: Як б Ви хотіли, щоб мешканці району про нього згадували?

Б.: Мені здається, що варто було б створити якесь своєрідне місце пам'яті. Можливо, є артефакти, які вдалося б зібрати. Те, що є зараз - є зараз і проходить, тому важливо документувати історію.


"Площа Грюнвальдська - нерозказана історія" - це проект, реалізований Фондом історії міста Ладнє завдяки фінансовій підтримці Фонду EVZ в рамках програми "local.history". #За підтримки Фонду EVZ

Projekt „Centrum Aktywności Lokalnej Plac Grunwaldzki OD NOWA” jest współfinansowany ze środków Gminy Wrocław.

Ta strona korzysta z ciasteczek. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.
Polityka prywatności.
Plac Grunwaldzki OD NOWA