Joanna Konieczna, ul. Ładna 5
Ładna Pasmanteria
Aleksandra Podlejska: Co to właściwie za miejsce i jaka jest jego historia?
Joanna Konieczna: To jest pasmanteria, jedna z najstarszych, o ile nie najstarsza we Wrocławiu. Została ona założona przez moją teściową, Panią Agnieszkę Konieczną oraz jej tatę, Rudolfa Pissa w 1988 roku. I była ona prowadzona przez nią przez te ponad trzydzieści lat, wraz z jej już wiekowym tatą, który nawet w wieku dziewięćdziesięciu lat przychodził tutaj dzielnie, siadał z tyłu i prowadził księgi. Tak więc przez cały ten okres był to rodzinny biznes. Niestety dwa lata temu Pani Agnieszka odeszła od nas i stanęliśmy przed podjęciem decyzji: Co zrobić dalej? Zbiegło się to też z narodzinami mojego drugiego dziecka i z mężem, Jackiem zastanawialiśmy się co zrobić — czy spróbować prowadzić to dalej, z tym małym brzdącem na moich rękach, czy po prostu pożegnać się z tą historią i z tym miejscem. Zdecydowaliśmy, że spróbujemy to poprowadzić i dajemy radę.
I cały czas jest to to samo miejsce, ten sam lokal?
Tak, ten sam lokal, wszystko wygląda dokładnie tak samo. My nie zmieniliśmy nic. Jedyne co zrobiliśmy to zaprojektowaliśmy logo i stworzyliśmy stronę internetową, uruchomiliśmy także stronę na Facebooku. To było coś, co chciała zrobić już Pani Agnieszka, jednak nie miała do tego czasu, ani głowy, więc my to zrobiliśmy.
Czy wie Pani, dlaczego Pani Agnieszka Konieczna zdecydowała się otworzyć pasmanterię? I dlaczego akurat tutaj?
Tego, dlaczego akurat w tym miejscu nie wiem. Podejrzewam, że była to kwestia dostępności lokalu. A dlaczego akurat pasmanterię… Pani Agnieszka studiowała kiedyś weterynarię, ale jej nie ukończyła, potem przez jakiś czas pracowała w biurze, ale ta praca była przeciwieństwem pani Agnieszki. Dlatego wraz z tatą zdecydowała się otworzyć sklep. Tata Pani Agnieszki, zwany „Dziadkiem” był kiedyś dyrektorem handlowym, przeszedł na emeryturę i razem postanowili otworzyć tę pasmanterię.
Mają Państwo archiwalne zdjęcia tego miejsca?
Na pewno są w rodzinnych albumach. Jeszcze parę miesięcy temu widziałam takie zdjęcie, gdzie to było po prostu kilka półek, czerwone plastikowe koszyki, a produktów było bardzo niewiele. Z jednej strony jakieś sześć par skarpet, z drugiej strony parasolka. Trzeba powiedzieć też, że asortyment zmieniał się tutaj na przestrzeni lat. Na pewno mam gdzieś takie zdjęcie, które zrobił mój mąż i zatytułował „Trzy pokolenia pasmanterii”. To jest zdjęcie, które zrobiliśmy tutaj przy ladzie, na którym jest moja teściowa, jestem ja, a na ladzie siedzi Zosia – moja córka. Moje dzieci dzielnie tutaj pracują. Ja tutaj przyjeżdżałam, kiedy Radek, mój syn miał może cztery miesiące.
Czyli są już wychowani w tym miejscu?
Tak. Tak samo mój mąż. Jak miał roczek to już tutaj przychodził do pracy, bo takie były wtedy realia. Stał za ladą i czarował klientów swoim osobistym urokiem. Tak więc on stał za ladą, Pani Agnieszka, potem ja, moja córka Zośka już siedziała na tej ladzie, Radek też czuje się w tym miejscu jak u siebie. To jest już ich miejsce i strasznie mnie to cieszy, bo kiedy widzę moje dzieci w tej pasmanterii to z jednej strony jest to dla mnie oczywiste, ale z drugiej jednak nieprawdopodobne, że najpierw „Dziadek”, Pani Agnieszka, mój mąż, nasze dzieci…
Mają Państwo nadzieję, że dzieci zapałają pasją do tego miejsca?
Byłoby świetnie, ale nie marzymy o tym, bo bardzo zależy nam na tym, aby podejmowały własne decyzje i żeby nigdy nie czuły się do niczego przymuszone. Ja nie czułam się przymuszona wracając do pracy z kilkumiesięcznym dzieckiem. Mój mąż pytał mnie milion razy, czy na pewno to robimy. Tutaj, na zapleczu było łóżeczko z Zośką, kiedy wróciłam do pracy. Kiedyś była tu kanapa, więc kładłam na niej małego Radka spać.
Czyli to miejsce to jest Pani pasją?
Tak, mam ten przywilej, że moja praca jest dla mnie pasją. Jest trudna, bo to jest praca z ludźmi, a ludzie mają różne dni, ale im więcej tych trudnych tym ja jestem bardziej odporna. Lubię stać za ladą, doradzać, pomagać im.
Wie Pani jak wyglądały początki tej pasmanterii? Jak wyglądał wtedy handel przy ulicy Ładnej?
Nie wiem jak z innymi lokalami, ale nie istniał wówczas Pasaż Grunwaldzki, a w jego miejscu znajdował się plac targowy. Tak więc część klientów szła prosto z placu do pasmanterii. Pamiętam, że pani Agnieszka bardzo stresowała się na myśl, co będzie, kiedy postawią nam tutaj galerię handlową, ale ostatecznie Pasaż przyniósł nam wiele dobrego. Zrobił się tutaj duży ruch. Ludzie zobaczyli, że istnieje w ogóle taka ulica, jak Ładna i poznali ją.
A jaka jest ulica Ładna?
Ja o ulicy Ładnej jestem w stanie napisać pracę dyplomową, to jest krótki odcinek, ale to jest taka mała wioska, miejsce w którym można załatwić wszystko. Jest tutaj pasmanteria, są ryby, jest ogrodniczy, jest rzeźnik, jest zegarmistrz, dalej był kiedyś krawiec, tapicer. Jest tutaj fryzjer. Nawet nie trzeba się nigdzie ruszyć, żeby załatwić wszystko.
A te lokale, które Pani wymieniła, czy one też istnieją tutaj już od lat?
Przez lata był tu krawiec, jest zegarmistrz. My wszyscy się tutaj dobrze znamy. Jeśli przespaceruję się przez tą ulicę to powiem co najmniej kilkanaście razy „dzień dobry”. Znamy się z pracy, ale też prywatnie, więc dla mnie jest to niezwykle wyjątkowe miejsce. To jest takie małe centrum mojego wszechświata. Na pewno zapuściłam tutaj korzenie, choć nie mieszkam w tym miejscu.
Jak to się stało, że Pani się tutaj znalazła?
Studiowałam i nie miałam konkretnego planu na siebie. W tym czasie Pani Agnieszka potrzebowała w pasmanterii kogoś do pomocy, bo jeden z pracowników, akurat przebywał na urlopie. Powiedziała „jesteś obrotna, to przyjdź”, no to przyszłam. I nagle okazało się, że ja to strasznie lubię. Potem dostałam maszynę do szycia i zaczęłam szyć. Zaczęłam robić różne dziwne rzeczy, o które niekoniecznie się podejrzewałam. I zostałam. I faktycznie związałam się już z tym miejscem. Pani Agnieszka nauczyła mnie wszystkiego co wiem. To była bardzo mądra kobieta i myślę, że poniekąd wiedziała co robi, że chciała żeby to zostało w rodzinie. Ja zawsze mówiłam, że to miejsce to jest trzecie dziecko Pani Agnieszki, bo ma ona dwóch synów, młodszy to jest mój mąż. I ten sklep to było właśnie trzecie dziecko. Myślę, że to miejsce działało tak długo przez to, jaka była Pani Agnieszka. To był człowiek-instytucja. Ludzie przychodzili tu nie tylko po to żeby coś kupić, ale pani Agnieszka zawsze potrafiła coś załatwić. Nieważne, czy ktoś potrzebował szklarza, czy sklepu ortopedycznego, to ona zawsze znalazła pomysł co zrobić. Niesamowicie zaradna kobieta, człowiek-instytucja.
Czyli Pani Agnieszka zapewniła temu miejscu stałą klientelę?
Tak, zdecydowanie.
Ci klienci zostali?
Tak i przychodzą również dzieci, a nawet wnuki klientów Pani Agnieszki. Ja tutaj jestem osiem lat i już ja znam klientów, którzy kiedyś przychodzili tutaj z małymi dziećmi na rękach, a teraz ja z tymi dziećmi prowadzę rozmowy. To jest niesamowite, że mam szansę to obserwować. I to jest magia tego miejsca. Takiego zwykłego sklepu dla ludzi i prowadzonego przez ludzi. To nie jest wielka korporacja, my wszyscy się tu znamy. Tutaj ludzie przychodzą płakać, przychodzą się śmiać, pokazywać dzieci. Ja się wcześniej nigdy z czymś takim nie spotkałam.
Mówi Pani, że klienci przychodzą tutaj dzielić się swoimi rozterkami i radościami. Zawsze tak było? Jak zmieniała się ta społeczność? Widać jakąś różnicę w klienteli?
Nie wiem jaka klientela była kiedyś, ale zauważyłam jedną rzecz. Na pewno teraz nam się odmłodziła klientela. Nie przychodzą tylko starsze osoby, ale też młodzi ludzie. Niektórzy wracają do pasji babć i dziadków, bo jest teraz taki trend na wracanie do korzeni i takich rzeczy, jak na przykład dzierganie. Wydaje mi się też, że już nie chcą rzeczy z wielkich sieciówek, ale odkrywają, że Polska też produkuje świetne rzeczy, a u nas są przede wszystkim polskie produkty. Myślę, że to też jest znak tego miejsca, że mamy nasze, rodzime rzeczy.
Można powiedzieć, że takie miejsca, jak pasmanteria przeżywają renesans? Była chwila zapomnienia o małych sklepach, takich jak te. Ja sama, kiedy z małego miasta przeprowadziłam się do Wrocławia, długo nie mogłam znaleźć właśnie pasmanterii.
Tak, w wielkim mieście często ciężko znaleźć taki zwykły mały sklep, a takich miejsc jak pasmanteria nie ma wiele, ponieważ to jest ciężki kawałek chleba. To jest bardzo duży nakład pracy. Jeśli się Pani rozejrzy to zobaczy Pani niesamowite ilości taśm. Po to wszystko trzeba pojechać, trzeba to wybrać, z głową. Trzeba oczywiście to wszystko ometkować, przyjąć towar, wydać go, wycenić. To jest naprawdę ogrom pracy. Przy tym niesamowity ogrom kolorów, wzorów do wyboru.
A jak Pani wybiera te wzory i kolory?
Na pewno wybieram to co mi się podoba, ale przede wszystkim słucham ludzi, bo to jest tutaj podstawa. To dla nich jest ten sklep i te produkty. Im więcej jestem za ladą tym więcej słyszę i tym więcej wiem.
Mówiła Pani, że paradoksalnie, otwarcie galerii handlowej nie zabrało Państwu klientów, ale wręcz przeciwnie – odkryło przed nimi to miejsce. A jak to było przed Pasażem, w czasach kiedy istniał tu namiot „Goliat”?
Ja niestety nie pamiętam „Goliata”, bo przez długi czas ta część Wrocławia nie była moim rejonem. Wszystko co wiem, wiem z opowieści. Wiem, że ten sklep zmieniał się razem z czasami jakie nadchodziły i nadal tak jest. To musi być bardzo elastyczne miejsce, które sprosta wymaganiom czasów. W zeszłym roku zainwestowaliśmy na przykład we włóczki. Kiedyś tutaj przy ulicy Grunwaldzkiej był sklep z włóczkami, więc u nas włóczek nie było, ponieważ Pani Agnieszka była kobietą z zasadami. Jeżeli w pobliżu był już sklep z takim asortymentem to znaczy, że ona nie będzie posiadała u siebie włóczek. Oni byli pierwsi, więc ona nie będzie tego wprowadzała. Jednak ten sklep został zamknięty, dlatego my zdecydowaliśmy się wprowadzić te produkty.
A czy z opowieści wie Pani może, jak to kiedyś było z pasmanteriami w okolicy?
Wiem, że takie „zagłębie” pasmanteryjno-krawieckie znajdowało się w okolicach ulicy Nowowiejskiej. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych to na pewno były miejsca potrzebne, bo rzeczy nie były wówczas tak szeroko dostępne jak dzisiaj, a po drugie, nie każdego było stać na kupowanie sobie nowych rzeczy, jeżeli już się pojawiły. Dlatego jedyne co pozostawało to albo szyć swoje, albo naprawiać te już istniejące, więc to były bardzo sensowne sklepy. Kiedy zalała nas masowa produkcja, to to ucichło. Łatwiejsze stało się kupowanie nowych rzeczy zamiast naprawianie starych, czy szycie od zera. I to był długi trend. Paradoksalnie pandemia trochę pomogła. Ludzie wrócili do swoich pasji. Byli przymusowo zamknięci w domu i okazało się, że dysponując czasem wykorzystali go do rękodzielnictwa. Mieliśmy masę klientów, którzy przychodzili do nas i mówili, że kiedyś robili na szydełku, to spróbują znów i wkręcali się w to, wracając po kolejne produkty.
Czyli u Państwa jest zupełnie odwrotnie niż w większości sklepów? Inni narzekają na Pasaż, który odbiera klientów, a w pasmanterii przy Ładnej pojawiło się ich więcej. Większość lokali ucierpiała przez pandemię, a tutaj na odwrót, miała ona swoje plusy?
Pandemia była przerażająca, pod tym względem, że nie wiedzieliśmy z mężem co dalej będzie. Mój mąż ma jeszcze centrum masażu, a to też na początku pandemii zamknięto. My właściwie nie wiedzieliśmy co robić, a to, że otworzyliśmy w pandemii pasmanterię to był zupełny przypadek. Przyjechaliśmy tutaj z mężem pracować nad stroną na Facebooku. Robiliśmy zdjęcia produktów, żeby coś się działo na naszej stronie. I nagle jeden klient, drugi klient, pytają, czy otwarte. I okazało się, że zamiast robić zdjęcia, obsługiwaliśmy klientów. Zupełny przypadek. Normalnie nie wpadłabym na to, żeby otworzyć wtedy sklep. Co się okazało? Wszyscy potrzebowali gumek do maseczek. Były braki w szpitalach, były akcje szycia maseczek. Ja jeździłam i kombinowałam, skąd wziąć gumę. Ilość gumy, która sprzedała się w czasie lockdown’u jest już chyba liczona w obwodach kuli ziemskiej.
Jak wygląda dzień w Pasmanterii przy Ładnej? Jest tutaj dużo klientów, to jest takie żywe miejsce?
Tak. Wakacje są akurat takim mało miarodajnym czasem, ponieważ teraz ruch jest różny, wiele osób jest na urlopach. Natomiast na przykład w grudniu mamy mnóstwo pracy. Ogólnie można powiedzieć, że dzieje się. Tutaj praca się nie kończy, ale czasem zdarzają się dni, podczas których siadam i zaczynam dziergać plecak. Są też takie, kiedy nie mam nawet chwili, by usiąść. Zależy to też od klienta, który przychodzi. Są takie osoby, które obsługuje się w minutę oraz takie, które tych minut potrzebują kilkanaście, czy kilkadziesiąt. To jest bardzo specyficzny rodzaj handlu. Tutaj jest bardzo dużo doradztwa. Wymaga to wiedzy z wielu zakresów. Czasem ktoś przychodzi z ubraniem, mówiąc „proszę mi tutaj coś wymyślić” i wtedy trzeba przypomnieć sobie cały asortyment sklepu, ale też wyczuć klienta, zauważyć co lubi, żeby móc mu pomóc. Trzeba wiele rzeczy wziąć pod uwagę, dlatego ta obsługa trwa czasem długo.
Wspomniała Pani, o tym, że zdarzyło się Pani pleść plecak. Czy można tutaj kupić także własnoręcznie zrobione przez Panią rzeczy?
Nie, robię to dla siebie. Chociaż zdarzyło się, że zrobiłam kiedyś torebkę, którą powiesiłam na wystawie. Zobaczyła ją pewna Pani i powiedziała, że też taką chce i chce ją kupić. Odpowiedziałam, że nie jest na sprzedaż, ale pokazałam jej jak może sobie zrobić taką torebkę. Ta Pani kupiła sobie sznurek i zaczęła pleść. Nawet ostatnio przyszła zapytać, jak naprawić splot, który jej się nie udał i faktycznie robi własną torebkę. To jest super. Bardzo mnie cieszy, że ona faktycznie przyszła sobie do domu i zaczęła sama pleść coś dla siebie, zamiast iść kupić już gotową. Nawet przyszła mi pokazać efekty swojej pracy. Ludzie tu wracają. Poza tym w tym miejscu są zawsze te same kobiety. Jestem ja i są jeszcze dwie inne osoby. Jedna z nich jest akurat na urlopie macierzyńskim, ale jest też z nami pani Krysia. Każdy wie, że jak przyjdzie tutaj na Ładną to zastanie albo mnie albo panią Krysię.
Mówiła Pani o ulicy Ładnej, że jest wyjątkowym miejscem. A jak jest z całym Placem Grunwaldzkim? Czym jest on dla Pani?
Dla mnie Plac Grunwaldzki to jest osobny byt, niezwiązany z ulicą Ładną. Grunwald zawsze kojarzył mi się z pasażem, skomplikowanym rondem oraz studentami. To nigdy nie były moje rejony, one stały się moimi rejonami.
A studenci też zaglądają na Ładną?
Jeżeli są w mieście to tak. Zawsze przychodzą po zestaw ratunkowy, czyli po jedną igłę, jedną nitkę.
Co dla Pani jest symbolem Placu Grunwaldzkiego?
Ulica Ładna, pasmanteria i Pani Agnieszka. To jest ikona tego miejsca. Wszyscy ją znali przez wiele lat. Do tej pory przychodzi do nas klientka, której tata przed powstaniem pasmanterii prowadził w tym miejscu zakład fryzjerski. I będąc tu wspominała, w którym miejscu były fotele, gdzie były lustra.
Jak Pani myśli, jaka jest przyszłość takich miejsc, jak pasmanterie?
Jak się dobrze ją poprowadzi to jest dobra. Trzeba być bardzo elastycznym, obserwować co się dzieje, czego ludzie potrzebują, bo bez tego, nawet jeśli będę miała najpiękniejsze rzeczy, ale nie takie których chcą ludzie to sklep nie będzie istniał. Cały czas trzeba patrzeć, obserwować, słuchać i mieć nadzieje, że podejmuje się dobre decyzje.