od_nowa

Joanna Suchorzewska

Aleksandra Podlejska: Mieszka Pani na Placu Grunwaldzkim, czy może jest to miejsce Pani pracy?

Joanna Suchorzewska: Mieszkam tutaj od urodzenia. Jestem jedną z przedstawicielek pierwszego powojennego pokolenia, które żyje tutaj od dziecka. Mieszkam w okolicy Klinik i dla mnie zawsze była duża różnica między samym placem, a moim miejscem zamieszkania. Plac Grunwaldzki zbyt długo był zrujnowany, żeby można było uznać go za jakikolwiek punkt orientacyjny. Był to duży, pusty teren porośnięty chwastami i zawsze jako pewien punkt na mapie podawało się Kliniki, które były znanym w całym mieście kompleksem szpitalnym. Nie było wrocławianina, który nie wiedziałby, gdzie są Kliniki, dlatego mówiło się „obok klinik”, a nie „obok placu Grunwaldzkiego”, bo tam nic nie było i nic się nie działo. 

Widok na rondo Reagana i wysokie wieżowce w tle.
fot. Marta Sobala

Co pamięta Pani z tych czasów, kiedy Plac Grunwaldzki był pustą przestrzenią? Jakie było wtedy osiedle i jak wyglądało życie na nim?

Na Placu Grunwaldzkim można było zaspokoić wszystkie potrzeby. Były oczywiście wspomniane szpitale o różnych specjalnościach. Były szkoły, moje dziecko chodziło do dwunastki, która jest tuż za rogiem. Ja sama miałam do szkoły trochę dalej. Na osiedlu zawsze było gdzie spacerować. Na Politechnice Wrocławskiej była aula, w której odbywały się koncerty i niedzielne poranki kinowe. Jeśli nie szło się do kina na Politechnice, to zawsze można było kupić bilety do kina Gigant, które mieściło się w Hali Ludowej, czyli Hali Stulecia. Nie trzeba było wybierać się poza osiedle, żeby zaspokajać podstawowe potrzeby. No i oczywiście najważniejsza rzeczą jaką miał Plac Grunwaldzki, której brakuje mieszkańcom nie tylko tego osiedla, ale i ludziom z Sępolna i Biskupina było targowisko w miejscu dzisiejszego Pasażu Grunwaldzkiego. Przez wiele lat było to miejsce, gdzie przyjeżdżali sami producenci towarów. To nie było tylko miejsce handlu, ale miejsce producentów. Kiedy byłam mała wybieraliśmy się do Pani, u której zaopatrywaliśmy się w ziemniaki, ponieważ na targowisku każdy miał swojego stałego, ulubionego dostawcę. Pamiętam jak ta Pani na początku przyjeżdżała wozem zaprzężonym w konie, a z czasem zamieniła go na samochód. Zawsze stawała na tym samym miejscu. Czas mijał, zmieniały się środki transportu, konie z żywych na mechaniczne, ale stoisko pozostawało to samo, ziemniaki były tak samo dobre, a ona zawsze tak samo uśmiechnięta. Na targowisku pewne rzeczy po prostu się nie zmieniały. Mogliśmy się tam zaopatrywać we wszystko, bo w pobliżu był również sklep z mięsem oraz z rybami. Odkąd zamknęli nam plac targowy skończyło się wśród wielu mieszkańców robienie przetworów. Kiedyś mogliśmy je robić z produktów absolutnie świeżych a teraz w sklepach nie znajdziemy tego, co mieliśmy na targowisku. Powoli przyzwyczaiłam się do tego, że nie ma już tego miejsca i jakoś próbuję sobie radzić bez niego, ale oferta targowiska zapewniała pełne zaopatrzenie w jednym miejscu. Mówiąc o zapasach to pamiętam jak na osiedle przyjeżdżał konny wóz i Pan wołał, że ma ziemniaki albo cebulę, czy kapustę. Mieszkańcy wychodzili na ulicę i po kolei kupowali potrzebne im produkty, a Pan zanosił worki do piwnic. Jeszcze około trzydziestu lat temu od domu do domu chodziła Pani z koszem, w którym miała śmietanę, mleko, ser i jajka prosto ze wsi. Mieliśmy na osiedlu świetne zaopatrzenie. 

Tak sobie teraz myślę, że ucząc się historii w szkole poznajemy ją przede wszystkim za pośrednictwem kolejnych wojen, bitew i traktatów, natomiast w ogóle nie uczymy się o historii społeczeństw, o tym jak one funkcjonowały i się zmieniały. Uważam, że zniknięcie targowiska spowodowało sporą wyrwę na tożsamości Wrocławian, którzy tutaj musieli budować swoją własną tradycję i swoje własne miejsca, które powinny trwać. Nie pamiętam we Wrocławiu drugiego takiego placu targowego z tak dużym wyborem.

No właśnie, powiedziała Pani, że brak targowiska spowodował wyrwę w lokalnej tożsamości. Czy teraz ona w ogóle istnieje wśród mieszkańców osiedla?

Targowisko istniało na Placu Grunwaldzkim odkąd wojska rosyjskie przejęły Wrocław z rąk niemieckich. Zaraz po wojnie był tutaj szaberplac, a później plac targowy. Ten plac stal się symbolem Wrocławia. I zniknął. Trudno mi powiedzieć, czy mieszkańcy osiedla mają własną, lokalną tożsamość. Plac Grunwaldzki jest bardzo duży i mieści wiele budynków. Choćby od strony ulicy Grunwaldzkiej w ciągu ostatnich lat przybyło wiele nowych budowli. Kiedyś nie było choćby Dwudziestolatki, nie wspominając o Grunwaldzki Center i innych nowych biurowcach. Wydaje mi się, że każda część Placu Grunwaldzkiego miała nieco inne problemy. Z zupełnie innymi mierzyli się na przykład mieszkańcy Wybrzeża Pasteura graniczącego z Odrą, a z innymi my, na naszym mikro osiedlu przy Klinikach, zamkniętym z jednej strony Mostem Zwierzynieckim, a z drugiej Placem Grunwaldzkim. Przez to, że osiedle jest tak duże, samoistnie podzieliło się na mniejsze części, dlatego nie wiem, czy możemy mówić o osiedlowej tożsamości. Na pewno dla mnie miejsce w którym mieszkam jest jedynym, w którym mogłabym żyć i nie wyobrażam sobie przeprowadzki. Bliskość tak wielu miejsc, sklepów oraz łatwość komunikacji na pewno są niesamowicie ważne. Poza tym zbudowaliśmy sobie w obrębie najbliższej okolicy sąsiedzkie relacje i naszą własną tożsamość, która jest bardzo miejscowa, ograniczona do podwórek i nie wiem, czy w jakikolwiek sposób wiąże się z Placem Grunwaldzkim. Myślę, że zupełnie inne wspomnienia i wrażenia mają choćby mieszkańcy Manhattanu. 

Widok na wrocławskie osiedle wieżowców - tzw. Manhattan. Nad zielonymi drzewami widoczne są szczyty białych budynków z charakterystycznymi zaokrąglonymi oknami.
fot. Marta Sobala

Powiedziała Pani wcześniej, że nie uczymy się o historii społeczeństw. Czy mogłaby Pani opowiedzieć więcej o historii społeczności Placu Grunwaldzkiego?

W czasach socjalizmu podaż nie nadążała za popytem, a jednocześnie, dzięki temu rodził się układ „barterowo-znajomościowy”. Ja kupiłam cytryny, koleżanka kupiła papier toaletowy. Zawsze kupowało się czegoś więcej, żeby mieć na wymianę, albo dla brata, siostry, czy ciotki. Żyło się nie tylko rodzinnie, ale grupowo. Wszystkich samotnych mieszkających w okolicy miało się pod opieką. To był odruch, niepisana norma społeczna. Kiedy byłam już dorosła moja mama odwiedzała starszą, samotną panią mieszkającą przy ulicy Norwida, żeby pomóc jej w codziennych czynnościach.

Pamiętam, że w mojej okolicy były dwa kioski ruchu. Jeden był po stronie skwerku, a drugi przy Klinikach, zlikwidowany kilka lat temu podczas remontu ulicy Skłodowskiej-Curie. Moja rodzina, podobnie jak inni mieszkańcy, miała w kiosku teczkę. Na niej zapisane było co Pani pracująca w kiosku ma nam do niej odłożyć. Co tydzień chodziło się do kiosku i kupowało się rzeczy z tej teczki. Do dzisiaj pamiętam tytuły, które odbierałam. Kiedyś bardzo chciałam zostać pilotką, dlatego zamawiałam sobie „Skrzydlatą Polskę”. Było tam bardzo dużo technicznych informacji, z których, szczerze mówiąc, niewiele rozumiałam, ale miło było mi o tym czytać. Mój tata, ponieważ był prawnikiem zamawiał „Prawo i życie” oraz „Forum”. Wszyscy obowiązkowo czytaliśmy „Przekrój” i „Dookoła świata” o podróżach. Mama dla siebie brała jeszcze „Kobieta i życie” i z takim plikiem gazet pod pachą wracaliśmy z kiosku do domu. 

Pamiętam też, że jako dzieci bawiliśmy się na Politechnice, na gruzach kościoła Lutra. Biegaliśmy się bawić na Kliniki i nad Odrę łowić raki. Mieliśmy przeróżne pomysły i można powiedzieć, że ze strony rodziców bardzo dużą swobodę. Wydaje mi się, że byliśmy ostatnim pokoleniem wychowanym bez większych ograniczeń, ale wiadomo, że czasy się zmieniają, świat się zmienia, Plac Grunwaldzki też się bardzo zmienił. 

Nasze osiedle ma pewną charakterystyczną cechę w postaci wiecznej młodości przez to, że jest miejscem wielu uczelni, kampusów studenckich i akademików. Przez Plac Grunwaldzki zawsze przewijało się mnóstwo młodych osób. Kiedyś, kiedy Uniwersytet Medyczny w całości znajdował się tutaj było jeszcze więcej. Wielu studentów wynajmowało pokoje na osiedlu. Teraz większość osób wynajmuje całe mieszkania, więc to też jest pewną zmianą. Ta dzielnica na pewno zawsze była młoda i bardzo aktywna, pełna pomysłów.

Czy może Pani opowiedzieć o tych zmianach, które zachodziły na Placu Grunwaldzkim?

Plac Grunwaldzki był bardzo nieatrakcyjnym miejscem. Była to zupełnie pusta przestrzeń po której od mostu do mostu hulał wiatr, a kiedy było słońce, to można było się roztopić. Kiedyś przyjechali do mnie znajomi i byli przerażeni tą pustką. Wydaje mi się, że miasto nie do końca miało pomysł co z tym miejscem zrobić. Za kamienicami między ulicą Norwida a placem Grunwaldzkim był wydeptany, błotnisty teren, na którym z czasem zaczęto stawiać różne budki, między innymi budkę fotografa  czy totolotek. Był tam też przystanek z podmiejskimi autobusami.

Przez plac Grunwaldzki przechodziłam w dzieciństwie często, ponieważ mój tata należał do Związku Nauczycielstwa Polskiego, a na rogu ulic Nauczycielskiej i Wrocławczyka był Klub Nauczyciela. Mój tata chodził tam grać w szachy albo w bilard i zabierał mnie ze sobą. Z klubu wychodziło się na wspomnianą pustą przestrzeń, na której nie było zupełnie nic. Dopiero po drugiej stronie znajdowały się budynki Politechniki. Nie było Dwudziestolatki, ani Domu Naukowca. Kiedy powstał był pierwszym wieżowcem we Wrocławiu. Jako dzieci wchodziliśmy tam, wjeżdżaliśmy windą na dach i oglądaliśmy z góry miasto. 

Przejazd samochodem przez plac, zanim pojawiło się Rondo Reagana był nie lada wyzwaniem. Niektórzy gubili się pośród splątanych ulic, szczególnie osoby spoza Wrocławia. Pamiętam też jakie sklepy były kiedyś na ulicy Skłodowskiej-Curie. Pamiętam roślinność, która opanowała plac Grunwaldzki po zmniejszeniu targowiska.  Obsadzony był topolami, której kwiaty i pyłki oblepiały wszystkie balkony w okolicy i były uciążliwe dla alergików. 

Nie tak dawno dowiedziałam się, że w okolicach ulic Bujwida i Grunwaldzkiej znajdowała się willa Heimannów. Podczas prac wykopaliskowych odnaleziono tam również fragmenty dawnej mykwy, czyli żydowskiej łaźni rytualnej. To pokrywa się z naszą wizją Placu Grunwaldzkiego, którą mieliśmy w sobie już jako dzieci, że przed wojną musiał być to piękny teren z imponującą zabudową. Wspomniana ulica Bujwida również została częściowo wyburzona. Kredka i Ołówek powstały na tym kompletnie pustym placu. To wszystko powoli się zabudowywało i wydawało nam się, że będzie lepiej, ale teraz kiedy przez oś grunwaldzką przejeżdża mnóstwo samochodów to teren ten jest z pewnością dużo bardziej zanieczyszczony niż kiedyś. 

Można powiedzieć, że Plac Grunwaldzki tak naprawdę odżył dopiero w momencie, kiedy zbudowano Manhattan, ponieważ powstały tam różne lokale usługowe, sklepy, powstała restauracja. Zaczęło być bardziej miejsko, bo wcześniej był tu po prostu step. 

Mówiła Pani, że pusty Plac Grunwaldzki był porośnięty chwastami i topolami, czy wtedy na osiedlu było więcej zieleni niż dzisiaj?

Teraz cała oś grunwaldzka wysadzona jest platanami. Podejrzewam, że za kilkadziesiąt lat będzie to przepiękna aleja. Uważam, że to jest dużo lepsze rozwiązanie niż znajdujące się tam wcześniej topole, które dawały mało cienia, a poza tym były dokuczliwe dla alergików. 

Na moim podwórku podczas remontu, który miał miejsce sześć lat temu wycięto ponad trzydzieści drzew i krzewów. Skwer, na który patrzę z okien mojego mieszkania również stracił kilkanaście drzew. Podczas remontu ulicy Skłodowskiej-Curie wycięte zostały forsycje, które zdobiły odcinek od ulicy Chałubińskiego do Mostu Zwierzynieckiego. Poza tym wzdłuż całej ulicy Skłodowskiej był szpaler żywopłotów, co dzisiaj ze względów bezpieczeństwa nie jest zupełnie możliwe, ale kiedyś wygłuszał on nieco dźwięk przejeżdżających tramwajów. Mieliśmy również targowisko z mnóstwem warzyw i owoców, o którym już opowiadałam. 

Z sentymentem mówiła Pani o targowisku, a czy są jeszcze inne miejsca, których brakuje dzisiaj mieszkańcom osiedla?

Brakuje mi różnych aktywności. Bardzo podoba mi się działalność klubu Firlej przy ulicy Grabiszyńskiej, ale nie jestem w stanie tam dojeżdżać. Chciałabym na Placu Grunwaldzkim zajęć dla dorosłych podczas których w trakcie różnego rodzaju działań moglibyśmy się integrować. Uważam, że w każdym wieku można poznawać nowych ludzi i znajdować przyjaciół, a wszelkie aktywności i warsztaty mogą nam to ułatwić. Podczas różnych działań najlepiej poznaje się charakter i zainteresowania osoby. Przy czym muszę zaznaczyć, że my nie byliśmy przyzwyczajeni na Placu Grunwaldzkim do korzystania z czegokolwiek. Tutaj niektórzy ludzie ograniczyli się do bardzo wąskich grup, na przykład do swoich rodzin i potrzeba dużo czasu, żeby ich otworzyć na innych i na nowe działania. Na pewno jest wiele osób z różnymi potrzebami, ale jeszcze nie wiedzą, że ich zaspokojenie jest osiągalne. Moja sąsiadka mówi, że Fundację Ładne Historie można wykorzystać do współpracy w różnego rodzaju działaniach dla dorosłych i seniorów, na przykład kursów pamięci, czy innych zajęć. To wszystko jest jeszcze w powijakach, bo do tego trzeba mieszkańców przyzwyczaić. Uważam, że tylko przez wspólne działanie można zachęcić mieszkańców do otwarcia się i budowania wzajemnych relacji. Teraz szykujemy wystawę fotograficzną na temat naszego podwórka i zobaczymy jak ona wyjdzie. 

No właśnie, a jak to było kiedyś? Czy na Placu Grunwaldzkim miały miejsce różne wydarzenia kulturalne i inicjatywy społeczne?

Inicjatywy społeczne były kiedyś odgórne. To był czas socjalizmu, więc od czasu do czasu trzeba było wykonać jakiś czyn społeczny. Pamiętam, jak kiedy pracowałam jako programistka w ośrodku wojewódzkim to zabrano nas autobusem koło autostrady i wszyscy kopaliśmy ziemniaki. Inicjatyw oddolnych na osiedlu raczej nie było, ale pamiętam wydarzenia 1968 roku na Placu Grunwaldzkim. To był czas strajków studenckich i pamiętam Politechnikę Wrocławską zamkniętą potężnymi dębowymi drzwiami. Moja mama, która przeżyła Powstanie Warszawskie od razu zaczęła przygotowywać kanapki i kompot dla protestujących, które im potem nosiliśmy. Widziałam też piekarzy i innych właścicieli sklepów, którzy również dostarczali strajkującym prowiant. Na całej ulicy Chałubińskiego rozwieszone były plakaty z postulatami studentów. Także to były kiedyś społeczne działania. Później, kiedy byłam starsza byłam bardzo zabiegana. Musiałam dziecko zawieźć do przedszkola, pojechać do pracy, odebrać dziecko, iść na spacer, ugotować obiad, dlatego żadne oddolne inicjatywy mnie specjalnie nie interesowały, bo po prostu nie miałam na nie czasu. 

Fragment zacienionego przez drzewa, odremontowanego nabrzeża Odry.
fot. Marta Sobala

Czy mogłaby Pani zdradzić, jakie jest Pani ulubione miejsce na Placu Grunwaldzkim?

Wydaje mi się, że Wybrzeże Wyspiańskiego, ponieważ bardzo lubię wodę. Niezwykle cenną rzeczą jest dla mnie fakt, że Politechnika postanowiła wyremontować fragment wybrzeża. Wydaje mi się, że właśnie to miejsce jest moim ulubionym. Już nie mogę powiedzieć, że skwer, z którym sąsiaduje, bo jest bardzo zaniedbany. Mojego podwórka również nie mogę już nazwać ulubionym. Przestrzeń się zmienia i człowiek się zmienia. Teraz już nie potrzebuję podwórka tak jak kiedyś. Cały Plac Grunwaldzki bardzo się zmienił, ale najmilej jest znaleźć się właśnie na Wybrzeżu Wyspiańskiego. Jest to świetna trasa spacerowa. A jeśli chodzi o mój ulubiony lokal na osiedlu to jest nim lodziarnia przy Moście Zwierzynieckim. Kiedy ktoś z moich znajomych przyjeżdża do Wrocławia to lody są obowiązkowym punktem wycieczki, podobnie jak zwiedzanie Starego Miasta. 


Niniejszy wywiad został przeprowadzony w ramach projektu „Plac Grunwaldzki OD NOWA – pracownia edukacji kulturowej”, który Fundacja Ładne Historie zrealizowała dzięki dofinansowaniu z Gminy Wrocław.

Projekt „Centrum Aktywności Lokalnej Plac Grunwaldzki OD NOWA” jest współfinansowany ze środków Gminy Wrocław.

Ta strona korzysta z ciasteczek. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.
Polityka prywatności.
Plac Grunwaldzki OD NOWA