Małgorzata Giełda
Aleksandra Podlejska: Jak jest Pani związana z Placem Grunwaldzkim?
Małgorzata Giełda: Mieszkam na Grunwaldzie od urodzenia. Urodziłam się w maju 1972 roku, a w styczniu 1973 zostałam zameldowana na Manhattanie w bloku numer cztery.
Jak na przestrzeni lat zmieniał się na Pani oczach Plac Grunwaldzki?
Zmieniał się bardzo. To już nie jest ten sam Plac Grunwaldzki, który był kiedyś. Osiedle z mojego dzieciństwa, a to istniejące teraz są zupełnie różnymi od siebie światami. Na pewno sam okres dzieciństwa i wspominanie go z beztroską i radością wpływa na postrzeganie rzeczywistości w nieco inny sposób. Z dzieciństwa bardzo miło wspominam Plac Grunwaldzki. Całą zgrają dzieciaków z Manhattanu chodziliśmy razem do Szkoły Podstawowej numer dwanaście na ulicy Janiszewskiego, a stamtąd za Politechniką Wrocławską przechodziliśmy później na religię do kościoła. Po drodze była oczywiście cała masa ciekawych miejsc i atrakcji. W miejscu obecnego parkingu politechniki był ogródek ze starymi orzechami i czereśniami. Nie raz przechodziliśmy przez płot po czereśnie. Kościół Najświętszego Serca Jezusowego znaliśmy od piwnicy po sam strych. Wtedy wyglądał całkiem inaczej i również inaczej funkcjonował, bo był bardzo mocno zintegrowany z lokalną społecznością. Dzisiaj jego działalność nastawiona jest przede wszystkim na studentów.
A czy istniała wtedy więź między mieszkańcami osiedla?
Dużo większa niż teraz. Na przykładzie Manhattanu i mojego bloku mogę na ten temat wiele powiedzieć, ponieważ takie poczucie wspólnoty ewoluowało w sposób zupełnie niesamowity. Lata dziewięćdziesiąte zaczęły wszystko rozbijać, ale przedtem przede wszystkim właściciele mieszkań nie zmieniali się tak często jak teraz. Mieszkania nie były tak często wynajmowane. Mieszkali w nich najczęściej sami właściciele, więc wszyscy bardzo dobrze się znaliśmy. Nasz blok numer cztery w związku z koncepcją architektki całego założenia Jadwigi Grabowskiej-Hawrylak był blokiem pokazowym. Powstał jako pierwszy i został zasiedlony w modelowy sposób, który miał pokazywać równość wszystkich grup społecznych. Dlatego w naszym bloku mieliśmy lekarzy, naukowców, osoby sprzątające, salowe, pielęgniarki, opozycjonistów, a także osoby, które machały nam czerwonymi legitymacjami, więc różnorodność tego miejsca była niesamowita. W przypadku czwórki to naprawdę świetnie zadziałało. Wszyscy się znaliśmy. Tamte czasy powodowały też pewną konieczność poznania ludzi wokół, ponieważ kiedy komuś zabrakło cukru, czy herbaty to od razu biegł do sąsiada. Tak samo było w przypadku, kiedy ktoś się rozchorował. Od razu szło się albo do internisty, który mieszkał w bloku, albo do laryngologa, czy dermatologa — wszystko w zależności od potrzeb. Kiedy trzeba było coś naprawić to wszyscy przychodzili do mojego taty, który był złotą rączką i elektrotechnikiem.
W naszej czwórce mieszkał matematyk, Profesor Dudek, który również był opozycjonistą. Do dzisiaj mieszkają u nas państwo Jerie. Pan Jerie był osobą odpowiedzialną za przechowanie słynnych osiemdziesięciu milionów dolnośląskiej Solidarności. Tak więc również to działo się w naszym bloku. Mój tata, jak wielu innych mieszkańców również był opozycjonistą. Urodził się w 1934 roku, a w wieku szesnastu lat działał na rzecz obalenia systemu komunistycznego, a ze względu na to, że działo się to w latach pięćdziesiątych, a więc w okresie silnego stalinizmu, to chciano dla niego kary śmierci. Na szczęście obyło się bez tego, ale trafił do polskiego, powojennego obozu koncentracyjnego w Jaworznie. Później nie mógł wrócić do swojej rodzinnej miejscowości w Wielkopolsce i trafił właśnie na Ziemie Odzyskane. W naszym mieszkaniu do dzisiaj jest skrytka, w której ukrywano ludzi, pieniądze, czy też farby do drukarni. Kiedyś drukarki były olbrzymie, więc nie można było pozwolić sobie na posiadanie takiej w domu. Po tych trudnych czasach została pamiątka w formie skrzyni, którą odnowiliśmy. W naszym mieszkaniu mamy niewielkie pokoje, z których wiele osób śmiało się, zanim pojawiła się moda na mikroapartamenty. Te pokoje dzisiaj okazują się być wręcz całą kawalerką! Były one nieco zabawne, ale jednak potrzebne. Podczas powstawania Manhattanu istniały określone normy dla projektowania mieszkań. W przypadku naszej trzyosobowej rodziny przypadło nam czterdzieści osiem metrów kwadratowych. Na takim metrażu faktycznie ciężko zmieścić trzy pokoje. Prawda jest taka, że ten jeden najmniejszy pokoik jest naprawdę bardzo przydatny. Mam dwójkę dzieci i dopóki córka ze mną mieszkała, to jednak ten azyl, własna przestrzeń była. Te pokoje były bardzo nieustawne! Nasz sąsiad z trzynastego piętra, stolarz-złota rączka wpadł na genialny pomysł i wykorzystał maksymalnie przestrzeń pokojów tworząc liczne półki i trójkątne biurko ustawione w rogu, które mam zresztą do dzisiaj i nie potrafię się z nim rozstać. To rozwiązanie zostało zastosowane w co najmniej kilku innych mieszkaniach w naszym bloku.
Na dole mieliśmy sklep papierniczy, a jak wiemy, w czasach PRL-u wszystkiego brakowało, dlatego, kiedy do sklepu przyjeżdżał na przykład papier toaletowy, to każdy z sąsiadów rozgłaszał to na swoim piętrze, kolejni sąsiedzi przekazywali dalej i ktoś szedł zajmować kolejkę, więc całe osiedle było zaangażowane. Byliśmy ze sobą naprawdę bardzo zżyci.
Na Placu Grunwaldzkim miały miejsce liczne wydarzenia polityczne i społeczne. Kiedyś na Moście Grunwaldzkim palił się GAZik. Z ulicy Mazowieckej przez Most Grunwaldzki przechodziły często manifestacje. Nasz blok również wtedy był „pokazowym” budynkiem, ponieważ był pierwszym, do którego ludzie uciekali. Poza tym na dole mieszkańcy robili barykady i wpuszczali tylko tych, których naprawdę trzeba było wpuszczać i im pomagać. To organizowali przede wszystkim mężczyźni, z kolei kobiety przygotowywały żywność, wodę i płyny do przemywania oczu w ochronie przed gazami pieprzowymi. Można powiedzieć, że ta nasza czwórka zawsze była zorganizowana i bojowa.
W czasach tej trudnej i niebezpiecznej sytuacji politycznej i społecznej rozpoczął się w całej Polsce ruch wszelkiego rodzaju służb mundurowych mających na celu powstrzymanie wybuchających strajków i manifestacji. Pod nasz blok numer cztery przyjechało wojsko. Wtedy nie było jeszcze Wydziału Informatyki, tylko była polana z małym laskiem topolowym pośrodku. I tam właśnie stały trzy duże wojskowe pojazdy. Okazało się, że byli to komandosi, a wśród nich był mój kuzyn, który ściągnął do naszego mieszkania swojego dowódcę. Mama rzuciła tylko w bloku hasło: „potrzebna kiełbasa i musztarda” i to od razu się znalazło. Mama przygotowała posiłek, przyszło do nas jeszcze kilka osób z bloku, głównie mężczyzn i zaczęły się rozmowy na temat tego, co zamierzają. Sam fakt, że przyjechali pod nasz blok był dla mieszkańców sygnałem, że dzieje się coś niepokojącego. Widzieliśmy też co dzieje się na ulicach. Wtedy uzyskaliśmy zapewnienie od dowódcy, że na pewno nie będą strzelać do narodu polskiego. W tamtych czasach takie słowa uspokajały wiele osób. No i faktycznie nie mieszali się w to co się w okolicy działo.
Można powiedzieć, że Manhattan był świadkiem bardzo wielu ważnych wydarzeń i historii.
Tak, naprawdę bardzo wielu. Myślę, że ulice Legnicka, Grabiszyńska i Mazowiecka to były te miejsca, w których wszystko się wówczas rozgrywało. Na ulicy Mazowieckiej pojawiał się Lech Wałęsa, Tadeusz Mazowiecki, były tam trybuny ustawiane ad hoc, aby mogli przemawiać do narodu. Tuż za mostem był kościół, więc to też robiło swoje, wtedy kościół był postrzegany zupełnie inaczej niż dzisiaj. Plac Grunwaldzki przeżył bardzo dużo. A jeśli spojrzymy na jeszcze wcześniejszą historię tego miejsca, szczególnie wojenną to można powiedzieć, że jego losy były tragiczne. Teraz jest tutaj zupełnie inaczej, na pewno ładniej. Do dzisiaj historia osiedla daje o sobie znać. Podczas remontów, na przykład takich jak naprawy rur wzdłuż garaży pod esplanadą na Manhattanie, czy w okolicach Mostu Grunwaldzkiego nadal odnajdywane są kości osób, które pracowały przy budowie lotniska na placu Grunwaldzkim. Byli to więźniowie z obozu pracy z okolic Przedmieścia Oławskiego, którzy codziennie maszerowali przez most budować pas startowy. W dzieciństwie spotykaliśmy się z widokiem tych kości praktycznie na co dzień, wychowywaliśmy się przy tym.
Jak wyglądał Plac Grunwaldzki Pani dzieciństwa?
Plac był pusty. Był to wynik wojny i budowy wspomnianego lotniska. Cały teren Kampusu Uniwersytetu Wrocławskiego, ulica Joliot-Curie, to wszystko było jednym wielkim morzem ruin, wśród których wyrosły bloki projektu Jadwigi Grabowskiej-Hawrylak. My, jako dzieci mieliśmy naprawdę świetne miejsce do zabawy. Dzisiaj place zabaw są piękne i kolorowe, ale naszego nic nie mogło przebić. Mieliśmy tam wszystko, na przykład drabinki zrobione z poprzewracanych starych konstrukcji budynków. W miejscu obecnej łąki uniwersyteckiej miał zostać wzniesiony wtedy budynek i wykopano dół pod fundamenty. Teren okazał się jednak zbyt podmokły i z czasem w tym miejscu zrobił się staw. Były tam drzewa, po których się wspinaliśmy, mieliśmy lasek z topol, w którym miały miejsce pierwsze pocałunki. Była łąka, na którą przychodzili sąsiedzi z kocami. Z tej naszej łąki czerpaliśmy też wszelkie materiały plastyczne. Naszą kredą było wapno albo cegły. Mieliśmy wymalowane wszystkie betony dookoła.
I to wszystko w miejscu kampusu?
Tak, dokładnie. Lasek był dokładnie w miejscu, gdzie teraz jest wejście do Instytutu Informatyki. Niedaleko była też fontanna, druga była przy Wydziale Chemii. Nie pamiętam, żeby one działały, ale były i to też było świetne, bo można było się w nich schować przed rodzicami. Dzieciństwo wspominam świetnie, zwłaszcza, że wtedy zimy były całkiem inne. Było naprawdę zimno, a śniegu mieliśmy pod dostatkiem, więc kiedy szło się na tą łąkę to stał bałwan koło bałwana.
Na pewno, kiedy byłam dzieckiem zupełnie inaczej wyglądał sam Manhattan. Teraz jest po remoncie, który oczywiście był potrzebny, ale mnie nie do końca podoba się finalny efekt. Wiem, że pani Grabowska-Hawrylak w swojej koncepcji osiedla miała w zamyśle biały beton, więc my go w końcu mamy, ale na pewno nie usunęłaby z balkonów cegły kinkierowej. Myślę, że zostawiłaby też piękną stolarkę wewnątrz.
Od około roku walczymy z zarządem o powrót do pierwotnej koncepcji osiedla samowystarczalnego, co jest rewelacyjnym rozwiązaniem, którego dzisiaj można szukać ze świecą. Pani Jadwiga Grabowska-Hawrylak mogła przemycić taką koncepcję dzięki poprzedniemu systemowi. Skoro komunizm, socjalizm to pokażmy, że my też potrafimy urzeczywistnić te ideały w architekturze i zrobiła to najlepiej jak tylko w tamtych czasach mogła. Każdy nasz blok ma na górze świetlice, a na dole pralnie i suszarnie. To są pomieszczenia wspólne, których nie spotyka się często w budynkach mieszkalnych. Wydaje mi się, że w projekcie architektka o świetlicach napisała jako o miejscach, w których spotykać się mógł „kolektyw społeczny”. Tak naprawdę było to miejsce wymiany myśli, informacji, ponieważ dostęp do prasy i książek był ograniczony, a w telewizji były tylko dwa kanały. Na górze wymienialiśmy się praktycznie wszystkim, od myśli i pomysłów, przez gazety i książki po przepisy. To było coś wspaniałego. Poza tym było to miejsce, w którym każdy z mieszkańców mógł urządzić na przykład urodziny, imieniny, a nawet nieduże wesele. Nie wspomnę już o widoku, jaki roztacza się ze świetlicy i otaczającego ją tarasu. Wszyscy chętnie się spotykaliśmy i bardzo dobrze się dogadywaliśmy. Później lata dziewięćdziesiąte i wolny rynek, na który wszyscy czekaliśmy, a którego tak naprawdę nie znaliśmy trochę odebrał nam te sąsiedzkie więzi. A teraz mnóstwo mieszkań jest wynajmowanych, co też nie pozwala na stworzenie wspólnoty osiedlowej.
Mówi Pani o tym, jak mocno zżyci byli mieszkańcy Manhattanu, a jak to wyglądało w obrębie całego osiedla Plac Grunwaldzki?
To też jest bardzo ciekawe, ponieważ to osiedle nigdy nie było jednolite. Do dzisiaj, kiedy ktoś powie o Trójkącie Bermudzkim, ma na myśli tereny na Przedmieściu Oławskim, ale takich Trójkątów Bermudzkich jest w całym mieście bardzo dużo, również na Placu Grunwaldzkim. To były najczęściej miejsca, które były jako pierwsze zasiedlane po wojnie. Siłą rzeczy ludzie wprowadzali się do już istniejących budynków, czyli do XIX-wiecznych kamienic. Na Grunwaldzie były to między innymi ulicy Polaka, czy Szczytnicka. Kiedyś na podwórkach było w okolicy bardzo dużo oficyn, w których mieszkały rodziny Romów. Pamiętam, jak zdumieni byliśmy, kiedy wychodziły stamtąd grupy liczące około pięćdziesięciu osób. Kiedy pojawiło się na Placu Grunwaldzkim nasze osiedle to było ono właściwie jedyną nowością architektoniczną poza budynkami politechniki. Ulica Skłodowska-Curie była z kolei zasiedlana przede wszystkim przez profesorów, więc to też była całkiem inna bajka.
Pamiętam jak ja razem z wszystkimi innymi dziećmi z Manhattanu mieliśmy zakaz wychodzenia poza nasze osiedle i poza łąkę, o której opowiadałam. Cała otaczająca naszą enklawę okolica była traktowana właśnie jak taki Trójkąt Bermudzki. Kiedy przyszedł czas, żebyśmy poszli do szkoły, nasi rodzice walczyli o to, żebyśmy nie poszli do szkoły numer sześćdziesiąt cztery na ulicy Reja, do której według zasad powinniśmy pójść (wówczas panowała silna rejonizacja i w ten sposób dzieci były przydzielane do szkół). Nie chcieli, żebyśmy tam poszli, ponieważ mielibyśmy styczność z dzieciakami z tego naszego „trójkąta”. Przez długi czas panował zresztą u nas stereotyp, że stare kamienice kojarzyły się z pewną patologią. Wyjątkiem były kamienice zamieszkiwane przez profesorów, na przykład na ulicy Skłodowskiej-Curie. Nasi rodzice zrobili wszystko, żebyśmy my, wszystkie dzieciaki z Manhattanu poszli do szkoły numer dwanaście na ulicy Janiszewskiego. To była bardzo ciekawa szkoła i z perspektywy czasu bardzo cieszę się, że akurat tam trafiliśmy. Nie chodzi o to dlaczego to zrobili i o kontakty z dzieciakami, bo jestem osobą bardzo otwartą na wszelkie kultury i tradycje i uważam, że różnorodność jest czymś pięknym i powinniśmy wszyscy nawzajem od siebie czerpać. Uważam, że ludzi powinno się mieszać, a nie dzielić, przyklejając im różne łatki, tak jak przyklejono je starym kamienicom. Szkołę numer dwanaście doceniam za coś innego, za to, że mieliśmy blisko politechnikę, a ludzie stamtąd podrzucali nam na przykład kartki do rysowania. Na politechnice posiadali pierwszy komputer z systemem 01 i w związku z tym dostawaliśmy specyficzne kartki ponacinane w różnych miejscach. Mimo tych małych dziurek można było na nich rysować. Co więcej, te dziurki wyzwalały w dzieciach fantazję, bo przecież one mogły czymś być! Łączyliśmy dziurki tworząc różne kształty, albo podkładaliśmy pod spód czarne kartki i w ten sposób pojawiały się mrówki! Ten kontakt z politechniką powodował, że mieliśmy zawsze czegoś trochę więcej. Czasami przychodzili do nas na świetlicę studenci z politechniki, którzy nam czasem pomagali w lekcjach i mieli na pewno więcej cierpliwości niż dorośli.
Opowiadając o Placu Grunwaldzkim z Pani dzieciństwa wymieniła Pani wiele terenów zielonych, jak łąka, czy lasek z topolami. Czy to znaczy, że kiedyś na osiedlu było więcej zieleni?
Oczywiście, było dużo więcej zieleni. Wzdłuż Odry rosło mnóstwo topoli. Faktem jest, że topola jest miękkim drzewem, które łatwo może się złamać, ale myślę że w ich miejscu można było zasadzić jakieś inne, duże drzewa. Nie jest źle z zielenią na Placu Grunwaldzkim, ale przydałoby się jej więcej. Brakuje też miejsc takich jak skwery. Widać to choćby na Manhattanie. Teraz walczymy o to, żeby to zmienić. Kiedyś nasze podwórko na Manhattanie było faktycznie podwórkiem. Mogliśmy się na nim bawić, dużo ludzi wychodziło tam ze swoimi krzesłami, czy leżakami. Sąsiedzi spotykali się, integrowali i mieli dzieci na oku. Teraz właściwie nic nie mamy. Jest jeden wielki parking, podwórko się zapada, a z zieleni zostały tylko niewielkie resztki.
Nasze bloki nie były wewnątrz malowane od około trzydziestu lat. Wiele jest w nich do zrobienia. Niedawno powstał film „Niezwykły Manhattan”, w którego kręceniu brałam udział wraz z innymi mieszkańcami i oprowadzaliśmy Muzeum Architektury po naszym osiedlu. Myślę, że to ważne, żeby mieszkańcy Placu Grunwaldzkiego obejrzeli ten film. Chcemy namówić twórców filmu i Plac Grunwaldzki OD NOWA, żeby wiosną na łące uniwersyteckiej zorganizować pokaz plenerowy tego filmu.
Skoro już jesteśmy przy takich inicjatywach, jak kino plenerowe, to czy dzieje się coś na Placu Grunwaldzkim? Mają miejsce jakieś wydarzenia kulturalne i społeczne?
Działo się znacznie więcej w czasach, kiedy był jeszcze plac targowy, namiot Goliat. Zabrał nam to Pasaż Grunwaldzki, który jest potrzebny, ale w tej chwili na osiedlu nie mamy zupełnie sklepów osiedlowych ani warzywniaków. Zostało naprawdę tylko kilka takich miejsc. Myślę, że warto byłoby dotrzeć do takich sklepów i w jakiś sposób pokazać ich historię, na przykład w formie filmu lub strony internetowej. Mamy na przykład sklep rybny, który istnieje od ponad pięćdziesięciu lat. W okolicy ronda Polaka jest sklepik odzieżowy, który jest w tym miejscu od zawsze i cały czas prowadzi go ta sama osoba. Wspominałam już o targowisku, którego bardzo żal. To był pierwszy plac handlowy, który powstał we Wrocławiu po wojnie i choćby z tego względu powinien był ocaleć, ale może udałoby się stworzyć na osiedlu jakąś jego namiastkę.
Czyli brakuje na osiedlu lokalnego handlu?
Tak, naprawdę bardzo brakuje handlu i rzemieślnictwa, a mieliśmy kiedyś mnóstwo lokalnych sklepików. Kiedyś przy rondzie Polaka mieliśmy sklep mięsny, do którego przyjeżdżały wozy konne z dostawami. Na placu handlowym z czasów dzieciństwa pamiętam, że można było normalnie kupić żywe króliki, czy kury, które ludzie potem sami przygotowywali w domu na obiad. Większość ówczesnych mieszkańców Placu Grunwaldzkiego to były osoby pochodzące ze wsi, które posiadały tego typu umiejętności. Teraz, opowiadając o tym targowisku zastanawiam się, czy łąka, na temat której mieliśmy zresztą spotkanie — co z nią zrobić, może właśnie ona jest dobrym miejscem na odtworzenie w mikro skali tego placu handlowego. Żeby na przykład dwa razy w tygodniu organizować tam targowisko, na którym mogłoby być wszystko, od żywność prosto od lokalnych producentów po różnego rodzaju ręcznie robione szaliczki, czapki, czy inne przedmioty.
Cały czas na osiedlu panuje tęsknota za targowiskiem?
Pewnie, że tak. Uważam, że człowiek, który otworzy galerię na kształt bazaru, w której stałyby budki i stoiska, tylko byłyby zadaszone to odniósłby wielki sukces.
A czy poza targowiskiem coś jeszcze działo się na osiedlu?
Na naszych świetlicach na Manhattanie dorośli organizowali różne kursy i warsztaty, na przykład krawieckie, czy robienia makram. Moja mama uwielbiała takie rzeczy i często zabierała mnie ze sobą na te kursy. Ja swojej córki już nie zabieram, bo nie mam na co.
Czyli tego typu warsztaty są czymś, co warto zorganizować na osiedlu?
Tak, jak najbardziej. Ja dzięki temu do dzisiaj potrafię szyć, tkać gobeliny i robić makramy. W czasach komuny taka umiejętność była wyjątkowo przydatna, bo potrafiłam przerobić sobie wszystko. Kiedyś mieliśmy też kurs robienia sztucznych kwiatów z materiałów bawełnianych, które się na sztywno krochmaliło. To wszystko było przecudowne. Chętnie bym do tego wróciła, bo to uwielbiam. Nie mieliśmy tylko ceramiki, ponieważ było to zarezerwowane dla uczelni wyższych, a tego brakowało ludziom. Teraz niestety na świetlicy nie możemy organizować żadnych warsztatów, ponieważ nie mamy pozwolenia na korzystanie z niej. Chcielibyśmy odzyskać również taras, na który możemy wejść, ale nie możemy nic na nim zrobić. On był przewidziany jako miejsce rekreacyjne, więc chcielibyśmy mieć tam donice z kwiatami, leżaczki, stoliki, ul! To byłoby wspaniałe miejsce, tym bardziej, że nasza czwórka ma z tarasu przepiękny widok na Odrę, Biskupin, więc jest bardzo zielono, a z drugiej strony widać Stare Miasto. W ładną pogodę widać nawet Ślężę! Ale na razie niestety nic nie możemy z tym zrobić. Świetlica była genialną koncepcją, podobnie jak całe osiedle ze świetną infrastrukturą. Wracając do domu mogliśmy zaparkować samochód pod esplanadą lub zostawić rower w rowerowni, potem od razu wejścia esplanadę, zrobić zakupy w sklepie Artur lub w Delikatesach Jagienka. Potem można było udać się na kawę i ciastko do „Zbyszka”, w miejscu którego dzisiaj jest pizzeria „Bravo”. Później można było iść do domu, zostawić zakupy, przygotować obiad, a późnym popołudniem pojechać na górę na świetlicę i spotkać się z sąsiadami. Bardzo nam tego brakuje.
A jakie jest Pani ulubione miejsce na Placu Grunwaldzkim?
Manhattan. Na pewno wpłynęły na to choćby ograniczenia z dzieciństwa, które zawęziły nasz dziecięcy świat do osiedla i łąki. Oczywiście ciekawość robiła swoje i zdarzało nam się zwiedzać inne uliczki osiedla i poznawać inne dzieci. Dorośli również zaczęli się oswajać z Grunwaldem, a później przyszły lata 90., więc całkowicie skończyła się ta nasza alienacja. Większość moich ulubionych miejsc to jednak te, które pamiętam z dzieciństwa, czyli łąka, albo tereny pomiędzy szkołą numer dwanaście, a kościołem, między innymi ogródek, który był tam w miejscu obecnego parkingu. Teren politechniki był dla nas bardzo ciekawy. Znajdowały się tam kiedyś baraki. Uwielbiałam również plac handlowy, którego już nie ma i lody, które tam kupowaliśmy. Do dzisiaj bardzo lubię Wybrzeże Wyspiańskiego, z którym mam wiele wspaniałych wspomnień. Kiedyś były tam otwarte wejścia do znajdujących się tam schronów, więc jako dzieci też tam wchodziliśmy. Bardzo lubię też całą ulicę Skłodowską-Curie i znajdującą się tam Trumienkę. Na przerwach uciekaliśmy ze szkoły przez płot i pędziliśmy tam, żeby kupić sobie coś słodkiego. Przy Skłodowskiej-Curie mieszka profesorstwo Zipserów. Ich córka jest moją przyjaciółką, z którą kiedy się spotykamy, to do dziś zwiedzamy te same kąty, znane nam z dzieciństwa.
Niniejszy wywiad został przeprowadzony w ramach projektu „Plac Grunwaldzki OD NOWA – pracownia edukacji kulturowej”, który Fundacja Ładne Historie zrealizowała dzięki dofinansowaniu z Gminy Wrocław.