Maria Czaplińska
Aleksandra Podlejska: Jak długo mieszka Pani na Placu Grunwaldzkim i co o tym zadecydowało?
Maria Czaplińska: Tak naprawdę nigdy nie zamierzałam zamieszkać we Wrocławiu, ponieważ pochodzę z Kudowy. Przyjechałam tutaj na studia, na Akademię Wychowania Fizycznego, w których trakcie grałam w drugiej lidze siatkówki w klubie AZS-AWF Wrocław. Po ukończeniu studiów, po spadku z ligi i ponownym wejściu do niej, zaproponowano mi tutaj miejsce pobytu i pracę w SP nr 45. Po roku wiedziałam już, że to tutaj jest moje miejsce, a rozpoczęta praca w szkole numer czterdzieści pięć umożliwiła mi otrzymanie mieszkania właśnie tu, na Placu Grunwaldzkim. Od 1985 roku cały czas mieszkam przy ulicy Piastowskiej. W 1987 roku z przeniesienia służbowego (tak chciałam) rozpoczęłam pracę w XIV Liceum Ogólnokształcącym imienia Polonii Belgijskiej przy ulicy Szczytnickiej. Szkoła obecnie znajduje się przy alei Brucknera 10.
Pamiętam, że zaraz po przyjeździe tutaj na studia, jechałyśmy z koleżanką tramwajem i wysiadłyśmy na przystanku przy skrzyżowaniu ulic Sienkiewicza i Piastowskiej, ponieważ zobaczyłyśmy na rogu bar Piast, a chciałyśmy kupić sobie jakieś bułki. Okazało się, że była to speluna, z której szybko uciekłyśmy, a po kilku latach przyszło mi mieszkać na tej właśnie ulicy. Tak więc taka była moja pierwsza styczność z tym miejscem.
Czyli to przypadek zadecydował o tym, że znalazła się Pani akurat na tym osiedlu?
Tak, przypadek. Wcześniej planowałam być nauczycielką i trenerką w Kudowie, ale po roku przebywania we Wrocławiu, wróciłam do siebie do domu, usiadłam na ławce pod blokiem i to był moment, w którym poczułam, że to rodzinne miasto zaczęło mnie dusić. Zastanawiałam się, co ja w nim będę robiła. Wszyscy nauczyciele, z którymi miałam tam styczność, byli zupełnie inni niż ja i nie potrafiłabym z nimi pracować. Dlatego właśnie, w Kudowie, pod moim blokiem zdecydowałam, że powinnam przenieść się na stałe do Wrocławia i tutaj szukać swojego miejsca. Tak jak wspomniałam, trafiłam do szkoły numer czterdzieści pięć na Sępolnie, gdzie od razu mnie doceniono, a z czasem dostałam pracę w czternastce, do której miałam znacznie bliżej z mieszkania i mogłam się w niej realizować i doskonalić przy wybitnych nauczycielach w szkole, która należała do szkół twórczych i często znajdowała się w pierwszej piątce w Polsce, pod względem osiągnięć. Pod ręką miałam również przedszkola i szkoły, do których uczęszczały moje dzieci. Zawsze bardzo lubiłam to miejsce na Placu Grunwaldzkim.
A jak to osiedle zmieniało się z biegiem lat na Pani oczach?
Gdziekolwiek poszłam, to było zielono. Kiedy tutaj zamieszkałam, miałam już pierwszego syna, małego Maciusia. Akurat rozstałam się z partnerem i samotnie wychowywałam dziecko, więc krążyłam z Maćkiem po całej okolicy, żeby aktywnie spędzać z nim czas. Na placu Grunwaldzkim, w miejscu, gdzie dzisiaj jest Pasaż Grunwaldzki były rozległe zielone tereny z trawnikami, alejkami do spacerowania i ławkami. Wydaje mi się, że była również jakaś piaskownica. Było to miejsce do odpoczynku. Nie było wówczas takiego ruchu ulicznego jak dzisiaj i na placu można było zaznać spokoju, a dzieci mogły się wybiegać i wyszaleć. W miejscach dzisiejszych kampusów akademickich również było pełno zieleni. Przy placu Grunwaldzkim była też SP nr 13, a obok niej targowisko, które było uciechą wszystkich mieszkańców. Można było kupić tam wszystko. To było naprawdę super miejsce, ponieważ na świeżym powietrzu stały stoiska, pomiędzy którymi można było się przechadzać i zaopatrzyć we wszystkie potrzebne rzeczy. Z czasem w tym miejscu postawiono Balon, zwany też namiotem Goliat. Handel przeniósł się pod to zadaszenie, ale to już była zupełnie inna atmosfera, nie było już świeżego powietrza, a raczej zakurzone, ponieważ ciężko było w tym miejscu nadążyć z wentylacją, więc zakupy w Balonie robiło się bardzo szybko. Wokół tego miejsca również powstały różne sklepiki. Niedaleko był także sklep meblowy, z którego byłam bardzo zadowolona, bo był bardzo blisko mnie i nie musiałam jeździć po całym mieście w poszukiwaniu mebli.
Pracując w czternastce, która należała do szkół twórczych, nie miałam zbyt wiele wolnego czasu, ponieważ mieliśmy naprawdę dużo pracy, dlatego fakt, że wiele sklepów miałam tak blisko domu i mogłam zaspokoić wszystkie potrzeby rodziny w jednym miejscu, był naprawdę świetny. Kiedy przenieśliśmy się na Brücknera, mieliśmy jeszcze więcej pracy, ponieważ doszły różne projekty oraz mieliśmy tam lepszą bazę sportową. Było nam bardzo przykro, kiedy musieliśmy przenieść się tam ze Szczytnickiej, ponieważ mimo tego, że szkoła była mniejsza i nie miała tak wielu udogodnień, to integracja (uczeń-nauczyciel-rodzic) była dużo lepsza. Mam wiele wspaniałych wspomnień związanych z tym miejscem. Tutaj często odwiedzali nas studenci, którzy byli absolwentami naszej szkoły i opowiadali co u nich słychać z zapytaniem co nowego w ich byłej szkole. Przenieśliśmy się stąd w 2000 roku, a w miejscu czternastki rozbudowywał się kampus uniwersytecki i powstały biurowce, więc na pewno to było potrzebne i widać, że Plac Grunwaldzki się rozwija, ale w tamtym momencie nie chcieliśmy się rozstawać z tym miejscem jako nauczyciele i bardzo to przeżywaliśmy. To było bardzo miłe. Za naszą szkołą był niezabudowany teren z zielenią, ale zupełnie nic się tam nie działo, więc uważam, że to dobrze, że wykorzystano te tereny pod rozbudowę uczelni. Pamiętam, że kiedyś przy ulicy Bujwida była sala fitness, gdzie sama chodziłam na aerobik. Teraz tam nic nie ma, a szkoda, ale za to jest w Pasażu Grunwaldzkim, na górze. Idąc od Pasażu Grunwaldzkiego w stronę akademików, są też sale do gry w kosza, więc to są akurat pozytywne zmiany, dobrze, że takie miejsca powstały.
Bolączką na Placu Grunwaldzkim są podwórka. Czasami dzieciaki chodzą po nich i nie wiedzą co ze sobą zrobić. Pamiętam, że kiedyś na podwórkach była tylko piaskownica i może jedna huśtawka. Dzieciaki najczęściej bawiły się tutaj w podchody albo w ganianego, ale również w sklep, być może dlatego, że na co dzień obserwowały co dzieje się na pobliskim targowisku. Z czasem powstała inicjatywa, żeby rozbudować infrastrukturę podwórek. Na naszym powstały dzięki temu stoły do ping-ponga, place zabaw, kosz i ławki. Kiedy młodzież podrosła, spotykała się tutaj i często do późnych godzin rozmawiali głośno na ławkach, dlatego padła decyzja, żeby całą tę infrastrukturę zlikwidować. Bardzo było mi wtedy szkoda tej młodzieży. Wiem, że z jednej strony czasem zachowywali się głośno, ale mieli jakąś atrakcję i miejsce do spotkań. Teraz na podwórku są właściwie same samochody i garaże.
Czyli podwórka są zdecydowanie kwestią, którą należy się na Placu Grunwaldzkim zająć?
Tak, zdecydowanie. Przez moment było u nas fajnie, ponieważ w okolicy działał trener osiedlowy, który chodził po różnych podwórkach i przygotowywał ciekawe zabawy, atrakcje i zadania dla dzieciaków i młodzieży z okolicznych kamienic. Często zbierała się całkiem spora grupka, z którą trener tworzył różne fajne rzeczy, grał z nimi w gry, ale również prowadził zajęcia artystyczne. Zdarzyło się nawet, że malowali po murach. Moja sąsiadka, pani Maria Dąbrowska, która działała w Radzie Osiedla, zaproponowała kiedyś, żeby w miejscu skupiska złomu zrobić siłownię. Ta siłownia przez jakiś czas całkiem dobrze funkcjonowała i młodzież osiedlowa mogła z niej korzystać.
Mówi Pani o różnych lokalnych inicjatywach, które miały miejsce na osiedlu. Czy teraz również mają miejsce podobne rzeczy?
Mój syn, Rafał współpracuje z Centrum Aktywności Lokalnej i wiem, że prowadzi różne zajęcia, co znaczy, że w innych rejonach Placu Grunwaldzkiego coś się dzieje. Powstają różne projekty. Wiem, że podejmowane są również różne działania związane z ruchem i aktywnością fizyczną skierowane do osób dorosłych i seniorów. To są naprawdę bardzo dobre inicjatywy, dlatego że ludzie dorośli chcieliby się poruszać, ale albo się wstydzą, albo nie mają gdzie. Pójście na siłownie wiąże się ze sporymi kosztami. Ja sama przy parafii na ulicy Bujwida zaproponowałam, żeby wykorzystać jedną z sal do zajęć ruchowych. Do tej pory raz w tygodniu prowadzę tam treningi, włączam muzykę, dostosowuję poziom ćwiczeń do odbiorców i sama jestem zadowolona, bo mogę się poruszać. Wiem, że uczestnicy tych zajęć również są zadowoleni. Wiem, że powstają też różne projekty na przykład do Wrocławskiego Budżetu Obywatelskiego, aby stworzyć miejsca dla dzieci i młodzieży, czy też siłownie na wolnym powietrzu. Kiedy moje dzieci były małe, byłam bardziej zorientowana w takich sprawach i wiedziałam, czego brakowało najmłodszym w tej dzielnicy, teraz tak bardzo w tym nie siedzę.
W naszej szkole na Szczytnickiej organizowaliśmy darmowe wejścia dla nauczycieli i przyjaciół na siatkówkę w piątki. Odpowiadaliśmy za całokształt zajęć, na które mógł przyjść znajomy, również początkujący. Panowała świetna atmosfera i dobrze się bawiliśmy. Stamtąd często chodziliśmy całą grupą na godzinkę lub dwie do Tawerny, gdzie była dobra muzyka. Mogliśmy się chwilę pobawić, potańczyć, a potem szybko wracaliśmy do domu, bo każdy z nas miał swoje obowiązki i rodziny. Niedaleko Pasażu Grunwaldzkiego, w okolicach ulicy Grunwaldzkiej był bar Krakus, do którego także czasem chodziliśmy się integrować. Było tam bardzo sympatycznie, mogliśmy porozmawiać, czasem się zwierzyć, czy nawet wyżalić. Mówiło się nawet, że w Krakusie był wspomagacz zdrowia psychicznego, bo zawsze znalazł się ktoś, kto wysłuchał jakichś problemów i doradził. Tak samo było w Tawernie.
Ostatnio mówiłam nawet do mojego syna, że chyba zapiszę się na tańce. Tańczyć umiem, ale chciałabym się bardziej zintegrować z ludźmi. Tak więc takie działania są bardzo potrzebne.
A jakie są Pani ulubione miejsca na osiedlu? I czy zawsze były to te same miejsca, czy one również zmieniły się na przestrzeni lat?
Zdecydowanie się zmieniły. Kiedyś były to miejsca związane przede wszystkim ze sportem. Kiedy grałam w siatkówkę i odkryto mnie, że mam dobrą, zbijającą rękę to proszono mnie na wszystkie okoliczne mecze. Graliśmy w Otwartych Mistrzostwach Wrocławia przez długie lata. Spotykaliśmy się na Sępolnie przy szkole czterdziestej piątej w OSiR-e i tam graliśmy mecze, po których udawaliśmy się do kawiarni. Na boisku przeciwnik był wrogiem, ale zaraz po meczu wszyscy razem szliśmy na herbatkę razem z naszymi dziećmi i miło spędzaliśmy czas. Jak kończyła się halówka, to chodziliśmy na plażówkę na Morskie Oko. Nie jest to sam Plac Grunwaldzki, ale było niedaleko. Był też taki moment, że we wspomnianej Tawernie mieliśmy również siłownię i aerobik. Na Szczytnickiej również prowadziłam różne SKS-y. Niestety miałam operację biodra i musiałam skończyć z siatkówką. Bardzo cieszę się z biblioteki, która powstała tutaj przy ulicy Reja oraz z sali gimnastycznej przy szkole numer trzynaście. To są miejsca, które lubię na osiedlu. Bardzo lubię być w pasażu, choć nie promuję dużych sklepów, ponieważ przez nie upadają małe, lokalne przedsiębiorstwa, ale pamiętam, ze kiedy miałam dwie prace to pójście do pasażu i przymierzanie różnych rzeczy było dla mnie szybkim odpoczynkiem przed powrotem do domu i do obowiązków. Często też spaceruję, ponieważ uważam, że każdy człowiek powinien dziennie przejść około dziesięciu tysięcy kroków, czyli siedmiu kilometrów, żeby utrzymać się w formie.
W takim razie, gdzie spaceruje Pani te siedem kilometrów?
Przede wszystkim udaję się w kierunku ulicy Bujwida, gdzie mój starszy syn ma ogródek. Często spaceruję po wałach, a także do Rynku. Kiedy mam coś do załatwienia, czy zakupy do zrobienia to również decyduję się iść na piechotę. W domu mam orbiterek, biegam na nim również, wykonując później podstawowe ćwiczenia. Mam sześćdziesiąt trzy lata, ale ruch powoduje, że czuję się młodziej.
Niniejszy wywiad został przeprowadzony w ramach projektu „Plac Grunwaldzki OD NOWA – pracownia edukacji kulturowej”, który Fundacja Ładne Historie zrealizowała dzięki dofinansowaniu z Gminy Wrocław.