od_nowa

Marian A. Dziurla

[ПРОКРУТИТИ ВНИЗ ДЛЯ УКРАЇНСЬКОЇ ВЕРСІЇ]

Aleksandra Podlejska: W jaki sposób jest Pan związany z osiedlem Plac Grunwaldzki?

Marian A. Dziurla: Mieszkałem na tym osiedlu. Urodziliśmy się, ja i moje rodzeństwo: Barbara, Marian, Renata i Wiesław, w kamienicy nr 13, mieszkanie nr 2 przy ulicy Murawskiej, później Hanki Sawickiej, a obecnie Oskara Minkowskiego, wszyscy w tym samym pokoju. Mama nie wyobrażała sobie, że może iść do szpitala. Mieliśmy dochodzącą nianię. Kobietą, którą dobrze zapamiętałem była siostra Emilia, starsza pani, siwa, ciepła, miła. Włosy miała zawsze upięte z tyłu głowy w koczek. Była Niemką i pracowała jako pielęgniarka w pobliskich klinikach. Mieszkała z siostrą albo koleżanką w kamienicy przy ulicy Grunwaldzkiej za ulicą Suchardy, chyba na pierwszym piętrze. Zabierała nas na spacery, przeważnie w rejon ulicy Bujwida, w tym na cmentarz, gdzie została pochowana moja siostra. Pamiętam, że na takim spacerze byliśmy także 12 października 1954 roku, kiedy mama rodziła brata Wiesława. W połowie lat 50. siostra Emilia wraz ze swoją współlokatorką zostały przekwaterowane do skromniejszego lokum na parterze przy dzisiejszej ulicy Mikulicza – Radeckiego. Wspominam o tym, ponieważ zachowałem w pamięci słowa ojca, że siostra Emilia opowiadała, jak mało czasu w zimie na przełomie lat 1944 i 1945 mieli lokatorzy domów na późniejszym placu Grunwaldzkim na wyprowadzenie się i zabranie tylko kilku rzeczy. Znajdujące się tam kamienice łącznie z kościołem Lutra, który niegdyś stał przy Moście Grunwaldzkim, zrównano wówczas z ziemią. Niestety, więcej nic nie wiem. Rozmawiano o tym po niemiecku, a i sam temat przez lata mnie nie interesował. Teraz niestety jest już za późno na rozmowy o tym, ponieważ moja mama zmarła w 1976 roku, a ojciec w 2010. Mała ciekawostka. Kiedy rodzice i babcia po kądzieli uznawali, że tematu rozmowy nie powinny rozumieć dzieci, automatycznie przechodzili na niemiecki. Mama pochodziła z Zaolzia, czyli byłego zaboru austriackiego, a ojciec z Wielkopolski, dawnego zaboru pruskiego, więc dobrze znali język.

Archiwalne czarno-białe portrety młodej kobiety i młodego mężczyzny, umieszczone w drewnianej ramce
Rodzice Mariana Andrzeja Dziurla, Waleria z Morysów i Marian [archiwum prywatne]

Czy wspomniana przez Pana siostra Emilia została we Wrocławiu, czy podzieliła los większości niemieckich mieszkańców miasta i zmuszona została wyemigrować?

Ojciec pomógł siostrze Emilii wyemigrować do Niemiec, oczywiście zachodnich. W podziękowaniu siostra przysłała zegarek. Odziedziczyłem go w spadku i mam do dzisiaj.

A czy pamięta Pan, aby na Placu Grunwaldzkim, w czasie kiedy był Pan dzieckiem, zamieszkiwali jeszcze inni Niemcy? 

W rejonie placu nie wiem. Natomiast byliśmy z moją siostrą i z panią Emilią w mieszkaniu, w części zrujnowanej kliniki na Bujwida vis a vis wejścia na cmentarz. Rozmawiano tam po niemiecku. Było tam kilka osób starszych i chyba także dzieci. Obraz mi się zatarł. 

Jakie były wówczas relacje sąsiedzkie na osiedlu?

Rodzice nie utrzymywali kontaktów z sąsiadami za wyjątkiem państwa Paleniców spod jedynki. To głównie moja mama utrzymywała z nimi relacje. Może dlatego, że pani Maria, która dożyła 92 lat, w latach późniejszych opiekowała się nami i mieszkaniem. Bardzo duża grupa mieszkańców na mojej ulicy przybyła ze wschodu, całymi rodzinami z okręgu lwowskiego. To byli bardzo sympatyczni, aczkolwiek prości – nie wykształceni ludzie. Tych, których zapamiętałem, ciepło wspominam. A my byliśmy jedyni, trochę wyobcowani. Inny był też nasz status społeczny. Moi rodzice byli po studiach. Kończyli po wojnie Uniwersytet Wrocławski. Mama z tzw., jak to się wtedy mówiło, „dobrego domu”. Na trzecim piętrze mieszkali państwo Niwowie. Starszy już wtedy pan nitował garnki. Przyglądałem się jego pracy z zainteresowaniem, podobnie jak obserwowałem sąsiada spod jedynki, pana Wojciecha, który był opiekunem zwierząt w klinice weterynaryjnej na Norwida. Pod numerem 7, chyba na 2 piętrze mieszkali państwo Kostołowscy. On był lekarzem laryngologiem. Miał prywatną praktykę w mieszkaniu. W klinice przy Curie–Skłodowskiej wycinał mi „trzeci migdał”. Z jego synem Wojtkiem chodziłem do podstawówki przy Parkowej. Większości lokatorów nie pamiętam. Kontakt między sobą utrzymywała „dzieciarnia” – to były czasy wyżu demograficznego. Nad nami mieszkał brat sąsiada z rodziną. Jego żona prowadziła stragan nabiałowy na pobliskim targu. Mamę denerwowało, jak pod wieczór wracała z wózkiem na podwórko — składowała towar w piwnicy-pralni —  i od połowy drogi wzdłuż kasztanowców wołała: „Yyywa, Yyywa!!! (Ewa)”, żeby pomogła znieść towar. A Ewa przychodziła do mamy z prośbą o przetłumaczenie z czeskiego listów i chyba ulotek. Jeżeli mówimy o wzajemnych relacjach to trzeba też pamiętać, że to były bardzo trudne czasy powojenne na ziemiach i w mieście wcielonym do Polski po kilkuset latach przynależności piastowskiego Śląska do Czech, Austrii i Prus. Wszystko obce. Po kilku latach w miarę swobody obywatelskiej nastał czarny czas stalinizmu i przesilenie październikowe w1956 roku. Komu ufać?

Wspomniał Pan o tym, że nie zdążył porozmawiać ze swoimi rodzicami m. in. o wyburzeniach, które miały miejsce na Placu Grunwaldzkim na przełomie lat 1944 i 1945. Czy jednak z czasem zgłębiał Pan sam historię tego miejsca?

Nie. To Pani obudziła we mnie chęć głębszego poznania. Będę ten temat drążył. A jest coraz trudniej, o czym Pani doskonale wie, dociec do prawdy, do źródeł. Nie ma świadków tamtej historii, ludzie poumierali, obrazy się zamazują. 

Jak wyglądało życie przy dawnej ulicy Murawskiej?

W naszym ciasnym mieszkaniu, w „dużym” pokoju stało pianino. Mama grała, tak jak i jej siostra również na fortepianie, klawiatura identyczna, i organach. Piękny, pełen wspomnień to był czas, kiedy siadały razem i grały na cztery ręce. Śpiewały z nami kolędy. Pamiętam też, jak na mojej ulicy odbudowywano kamienicę o numerze 15. W nią i jezdnię trafiła w czasie wojny bomba. Na rogu Szczytnickiej i Ładnej była drogeria. Tam kupowaliśmy różowe wentylki do dzielenia na części, do dętek rowerowych. Miały jeszcze drugie wykorzystanie – w procy. Wygrywał ten, którego „pocisk” przeleciał nad kamienicą: parter, trzy piętra i spadzisty dach kryjący obszerny strych. Działo się, oj działo! Ze szczeniackich burd wspomnę podpalenie chwastów po obu stronach ulicy Piastowskiej, bitwy podwórko na podwórko. Wnętrza kwartałów były codziennym terenem zabaw. Tu graliśmy w piłkę (gumową), palanta, dwa ognie, tu robiliśmy lodowisko. Miałem łyżwy na blaszki, siostra na żabki. Tu graliśmy monetami w ścianki, czy kupki. Łza się w oku kręci. W piłkę, już skórzaną, sznurowaną graliśmy oczywiście też na Placu. Bramki stanowiły małe słupki z cegieł. Pewnego razu piłkę zabrał nam student-aktywista porządku, któremu krzykami przeszkadzaliśmy w nauce. Futbolówkę odzyskała kochana Mama. W piłkę graliśmy też na ulicy. Bramki były nie naprzeciwko, tylko obok siebie pomiędzy istniejącymi słupkami wejść na posesje. Chodnik od domów oddzielały małe ogródki. Furtek już nie było. I tak jest obecnie. Kamienice po parzystej stronie miały zdecydowanie wyższy standard, posiadały np. ogrzewanie etażowe.  Popularna była też gra w tzw. „główki”. Piłkę gumową o średnicy jakieś 10 - 15 cm odbijało się dwa razy głową, za trzecim należało skierować na „pole” przeciwnika, który powinien odbić także głową w moją stronę. Piłka na ziemi – punkt! Kawałkiem cegły rysowało się linię „boiska” tak jak i tzw. klasy.

Archiwalna czarno-biała fotografia: młody chłopiec z dużym rowerem pozuje do zdjęcia na chodniku
Marian Andrzej Dziurla na ul. Grunwaldzkiej w 1958 roku [archiwum prywatne]

A jak wyglądało wówczas osiedle? 

Pamiętam olbrzymią pustą przestrzeń, którą widziałem spoglądając z mojej ulicy, a także ulicy Grunwaldzkiej na sam Plac. Po prawej, na horyzoncie widoczny był Most Grunwaldzki. Po lewej, moja pamięć zanotowała już akademik Politechniki Wrocławskiej zwany ze względu na prostą architekturę stodołą. Nie pamiętam, czy kolejny już stał, czy był w trakcie budowy. Za nimi, aż do Mostu Szczytnickiego ciągnęła się pusta przestrzeń. Od skrzyżowania ulic Curie-Skłodowskiej, Szczytnickiej, Piastowskiej, Plac Grunwaldzki, które obecnie zajmuje Rondo Reagana, do Mostu Szczytnickiego, ulicą Plac Grunwaldzki prowadziła środkiem szutrowa droga, przez którą przebiegało torowisko tramwajowe. Wzdłuż arterii rosły świeżo posadzone topole. Jak przez mgłę pamiętam, że z jakiejś okazji, może 1 Maja torowiskiem przemieszczał się parowóz. Przy ulicy Sienkiewicza, po lewej stronie idąc do Piastowskiej, w oficynie była stajnia dla „ciężkich” koni pociągowych i wozownia, później warsztat samochodowy. Wspominam dlatego, że panowało przekonanie o skutecznym wpływie na chory organizm, cierpiący na koklusz, wyziewów stajennych. Chodziliśmy tam w pierwszej połowie lat 50. z mamą. Renata i ja. Basia zmarła w grudniu 1949 roku, kiedy miałem 13 dni. Z perspektywy czasu oceniam, że były to „wizyty” bardziej profilaktyczne. Ale też trzeba powiedzieć, że często z siostrą chorowaliśmy, głównie były to przeziębienia, ale i zapalenie płuc. Buteleczki po zastrzykach z penicyliny ustawialiśmy na szafce. Diagnozował brat mamy, Tadeusz, lekarz pediatra, który mieszkał do połowy lat 50. na Smoluchowskiego. Klimat wrocławski – malaryczny nie sprzyjał zdrowiu dzieci. A może byliśmy bardziej wrażliwi? 

Pamiętam, że na rogu ulicy Sienkiewicza mieściła się restauracja Piast i bar pod taką samą nazwą. Obok, jeszcze na Sienkiewicza był kiosk Ruchu. To do niego biegałem po gazety: „Słowo Polskie” i rzadziej „Gazetę Robotniczą”. Przed barem, po lewej, był sklep „Centrali rybnej”. W środku znajdowały się beczki ze śledziami, na ladzie dorsze i inne. Dorsz był wtedy po śledziach najtańszą rybą. Na wylocie naszej ulicy, na Sienkiewicza była mleczarnia — główny punkt zaopatrzenia w nabiał. Z dużych konwi sprzedawczyni nabierała „kwaterką” mleko do przyniesionej bańki. Na rogu Piastowskiej naprzeciwko restauracji była piekarnia. Wspaniałe precle po 50 gr, tak samo bułki, chleb sandomierski chyba po 3,60 zł. Dzisiaj o takie pieczywo coraz trudniej. W budynku na skrzyżowaniu ulic Grunwaldzkiej i wtedy już, Hanki Sawickiej była administracja, w której opłacałem mając już 9 lat czynsz, bodajże 32 zł. Naprzeciwko znajdował się sklep spożywczy, który jest w tym miejscu i dzisiaj, dalej była poczta, a na rogu Piastowskiej mięsny. Po drugiej stronie była kawiarnia. Może dziwi że pamiętam takie szczegóły, ale wiele informacji, także o cenach z tamtego i późniejszych okresów zachowałem w pamięci. Od drugiej klasy podstawówki byłem rodzinnym zaopatrzeniowcem. Oczywiście w sklepach najbliższej okolicy i na targu, który znajdował się w miejscu obecnego Pasażu Grunwaldzkiego. Kiedy od chrzestnego dostałem rower na Komunię, to transport, np. ziemniaków był dla mnie dużo łatwiejszy. Na wspomnianym targowisku towary rozłożone były przeważnie na ziemi, na plandekach, rzadziej wystawiane na drewnianych stoiskach. Idąc w kierunku Curie–Skłodowskiej, wzdłuż zabudowań Politechniki prowadziła ścieżka szutrowa, obok której rosły świeżo posadzone drzewa. Po przeciwnej stronie, za pustym Placem, widoczne były kamienice przy ulicach Polaka i Nauczycielskiej. Blisko skrzyżowania stała budka, podobna do telefonicznej. Był to „posterunek kontaktowy” Milicji Obywatelskiej. Funkcjonariusz łączył się stąd z sobie wiadomymi numerami. Zapewne zdawał też relacje z sytuacji — porządku w okolicy. W parterowym baraku stojącym równolegle do jezdni za chodnikiem, za którym stał wieżowiec, mieściły się delikatesy, a w nich, w gablocie chałwa, blok czekoladowy, draże orzechowe, chyba po 3,60 zł. 

W 1956 roku rozpocząłem naukę w podstawówce nr II przy ulicy Parkowej, dawniej Rosenbergów. Wspaniała szkoła. Do dzisiaj jestem pod wrażeniem obiektu, który posiada własny stadion. W szkole mieściła się również aula ze sceną, chyba dwie sale gimnastyczne, a w przyziemiu basen wioślarski. Zaglądaliśmy przez szybki i marzyliśmy o tym, że w liceum, też nr II, będziemy z niego korzystać.

Pamiętam też, że przez ulicę Piastowską jeździły tramwaje o numerach 0 i 1. Przez Plac Grunwaldzki, miejsce zabaw i gry w piłkę chodziło się i jeździło ścieżką wydeptaną wśród chwastów w ceglanym podłożu, do okrągłej, betonowej płyty ze słupem pośrodku. Co to była za budowla i czemu służyła, tego nie wiem. Przez długie lata było to miejsce ćwiczeń kandydatów na motocyklowe prawo jazdy. Wraz z innymi chłopcami przyglądaliśmy się temu z wielkim zainteresowaniem. 

Jakie wydarzenia, które miały miejsce na Placu Grunwaldzkim zapadły Panu szczególnie w pamięci?

Na klinie, w miejscu gdzie obecnie znajduje się budynek Grunwaldzki Center, pamiętam pusty plac, który rozpościerał się aż do podwórek budynków mieszkalnych wzdłuż ulicy Norwida i kilku kamienic przy Curie-Skłodowskiej. W tym miejscu instalowały się cyrki. Można było, chyba za 2 zł papierowe, a może już była moneta, obejrzeć zwierzyniec. Byłem kilka razy na takich występach. Mieliśmy blisko, wystarczyło przejść tylko przez Plac. Wieczorami podchodziliśmy z chłopakami pod parkan posłuchać przez chwilę cyrkowej, specyficznej w brzmieniu muzyki. W tym miejscu montowały się także urządzenia wesołego miasteczka; różne karuzele z nieodłączną — łańcuchową. Raz skorzystałem z niej, ale po zejściu tak kręciło mi się w głowie, że nie mogłem dojść do domu. Nigdy więcej i nigdzie nie siadłem w foteliku tej atrakcji. Po protestach lokatorów sąsiednich domów cyrki i wesołe miasteczko przeniesiono na plac przy Mazowieckiej vis ´a vis Domu Kultury. Największym wydarzeniem „na klinie” był przyjazd i występy paryskiej rewii na lodzie Paris sur glace. W kilku numerach temat sygnalizowało, bo trudno powiedzieć, aby opisywało Słowo Polskie. Co ciekawe, odnalazłem fragment dziennika, w którym napisano, że na wieść o końcu ostatnich występach, namiot, w którym odbywała się rewia został oblężony. Kasjerki sprzedały więcej biletów niż miejsc. Dyrekcja musiała zwrócić pieniądze i obiecać solennie, że przedłuży występy do 2 lipca. Byłem na owej rewii z całą rodziną, również z Cieszyna. Przy likwidacji prostokątnej tafli lodowej po występach, my młokosy dostaliśmy po bryle lodu. Wiem, że doniosłem swoją do domu. 

Pamiętam również, że 8. maja, który przez wiele lat był dniem Święta Wrocławia, z Placu Grunwaldzkiego ruszała kolumna wojska z orkiestrą. Fascynowały mnie pochodnie, które wówczas niesiono. Pewnego razu poszedłem za nimi do Rynku. Na moście, którego jezdnie pod cienką warstwą asfaltu kryły kostkę drewnianą obowiązywała komenda: „spocznij”, a to dlatego, żeby nie powodować drgań. Po tym wszyscy się rozeszli, zapadł zmrok, a ja zostałem sam ze łzami w oczach, ponieważ nie wiedziałem, w którą stronę do domu. Podeszli do mnie pewni Państwo, wypytali, dali bilet i wsadzili do tramwaju pod opiekę konduktora. Przystanek, z którego ruszyłem był naprzeciwko Piwnicy Świdnickiej. Odetchnąłem, kiedy ujrzałem znajome kąty Placu Grunwaldzkiego i pędem pobiegłem do domu. Upiekło mi się. 

Innym wydarzeniem, które pamiętam, jest moment, w którym  na osiedlu kręcono jedną ze scen filmu „Matka Joanna od aniołów”. Miało to miejsce przy kiosku Ruchu, który stał za Mostem Grunwaldzkim, po lewej stronie w kierunku wschodnim. Zamiast przykładać się do nauki, obserwowałem pracę na planie — zachowania filmowców i aktorek, pani w kiosku i kupującej. Chodziłem już wtedy do szkoły Nr 12 przy Wyspiańskiego. Obecnie budynek, który przeszedł  generalny remont mieści Studium Języków Obcych Politechniki. Po wielu latach przekonałem się, że te kadry, które obserwowałem, faktycznie wykorzystano w filmie. Pamiętam też dobrze rok 1960 i premierę „Krzyżaków". Trzeba było zrobić sobie wtedy strój. Najłatwiej, niestety, krzyżacki. Kto pomógł? Oczywiście rodzicielka. Tak na marginesie, uczyła w Technikum Kolejowym na Dawida. Na starym prześcieradle tuszem wymalowała krzyże. Największy problem był z hełmem – bardziej przypominał piróg napoleoński, ale, jak na filmie, na czubie miałem przyczepiony pęk pawich piór. Na koszulce sam naszyłem na piersiach dziesiątki rozklepanych kapsli od butelek na mleko. W ręce trzymałem drewniany miecz, w drugiej pomalowaną tarczę z dykty. I tak uzbrojony, ruszyłem do bitwy z chłopakami z sąsiedniego  bloku. Nie pamiętam, żeby ktoś doznał urazu. 

Archiwalna czarno-biała fotografia: mężczyzna w garniturze pozuje do zdjęcia na chodniku.
Marian Dziurla (ojciec Mariana Andrzeja) na ul. Grunwaldzkiej [archiwum prywatne]

Jak z biegiem lat zmieniał się Plac Grunwaldzki?

Przy placu stał i stoi do dziś, pierwszy we Wrocławiu mieszkalny wieżowiec, dziewięciopiętrowy! Z windami. To była atrakcja. Niestety, po kolejnych jazdach zakończona wezwaniem rodziców do szkoły. Naiwność dzieciaków. Zdradzały nas tarcze. Przyszyta na lewym ramieniu, szara dwunastka w oblamowaniu na niebieskim tle. Mam ją do dzisiaj. W II obowiązywały czapki, w 12-tce już nie. Podobne widziałem w sklepie kapeluszniczym na Kuźniczej. Tarcze rzymskiej II także się wyróżniały. Do szkół chodziło się na piechotę bez względu na pogodę. Tramwaje rzadko kursowały. Wiele razy przypłaciliśmy to zdrowiem. Budowę wieżowca, o którym wspomniałem, czyli Domu Naukowca, która ruszyła w końcu lat 50.  opisywano wielokrotnie w prasie. Wpadł mi niedawno w ręce artykuł sygnowany „D. Klimek” w Gazecie Robotniczej, gdzie zamieszczono również zdjęcie autorstwa Stanisława Wolniewicza. Autor wspomniał na koniec, że chyba nikt nie wyzbył się odrobiny emocji na widok rosnących nowych domów. Tak właśnie, z zaciekawieniem obserwowałem wraz z innymi mieszkańcami budowę, w naszych oczach olbrzymiego domu. Obok Pasażu Grunwaldzkiego, gdzie obecnie mieści się stacja benzynowa Orlen, była od kiedy pamiętam stacja CPN (Centrala Produktów Naftowych). Tutaj kupowałem benzynę do kochera marki Juwel produkcji NRD, który przywiózł mój ojciec. Mam go do dzisiaj i działa. Z benzyną trudność polegała na tym, że sprzedawano minimum 5 litrów. Błagałem tankujących Syrenki, czy Wartburgi, żeby przed wymieszaniem w bańce z olejem odlali trochę do bidonu. Benzyna niebieska po 5,50 zł.

Jesienią 1962 roku, kiedy kończyłem siódmą klasę, ostatnią w podstawówce, nadeszła wieść, jak grom z jasnego nieba: ojca przenoszą z dniem 1 stycznia 1963 roku do pracy w Warszawie. To była moja ostatnia zima we Wrocławiu, jakże trudna. Śląsk był wtedy najzimniejszym rejonem w Polsce. Temperatury dochodziły do minus 35–40 stopni. Zaspy na mojej ulicy sięgały prawie parteru. Wrocław był wtedy w centrum informacji telewizyjnej. Przerwa w nauce w szkole została w związku z zaistniałą sytuacją wydłużona ze świąteczną, która kończyła się wtedy po święcie Trzech Króli, do miesiąca. W 12-tce były trudne warunki: kaflowe piece, podłoga naoliwiona, chodziliśmy w butach, szatnie w klasie, ubikacje w podwórku. Po przerwie kontynuowałem naukę w szkole przy ulicy Reja na trzy zmiany. Później w maluteńkiej placówce przy Hoene-Wrońskiego. Tu były kaloryfery. Do naszej szkoły wróciliśmy dopiero na wiosnę. Sama infrastruktura budynku była szkołą życia, ale poziom nauki był bardzo wysoki! Do dzisiaj pamiętam rodzeństwo Mrozów, którzy byli matematykami, polonistkę Weiman, geografa i historyka profesora Karola Fiedora, późniejszego dziekana politologi na Uniwersytecie Wrocławskiem. Uczył nas polskości tych Ziem. Był bardzo surowy. Za zgodą rodziny karał za przewinienia trzciną, rózgą, bywało, że linijką. Do swetra w części środkowej miał przypiętą złotą odznakę GOT. Obiecałem sobie, że ją też kiedyś zdobędę. Nie wyszło. Skończyłem na srebrnej. 

Wspomnianej potężnej zimy plac był trudny do przejścia przez wysokie śniegi i wiatr na otwartym terenie. Mimo tego przemierzaliśmy teren pieszo i na sankach. Na grzbiecie miałem tzw. budrysówkę, postawiony kołnierz, czapkę futrzaną i szalik wokoło, na nogach grube sukienne spodnie. Marzły mi natomiast stopy. Podwójna skarpeta, ale buty skórzane bez ocieplenia. Na sanki — przecież tyle było wolnego — chodziliśmy ulicą Nowowiejską do parku, teraz imienia Stanisława Tołpy. Zjeżdżaliśmy tam z górki w stronę stawu. Innych wzniesień w okolicy nie było. I ta trudna dla młodego człowieka praca: przyniesienie z głębokiej piwnicy kilku ton węgla i koksu. Spaliliśmy tej zimy wszystko, został tylko pył. Inną pracą było dzielenie na szczapki „klocków” drewna. Wrocławianie temat doskonale znają. Jest jeszcze wiele „kopciuchów”. I tak kończyło się moje dzieciństwo i wczesna młodość, pierwsze sympatie — Marysia i Irena. 10 lipca 1963 roku pojechaliśmy w nieznane, w obcy nam wszystkim świat. Jak się później okazało uciekliśmy przed „czarną ospą”. 

Jakie nastroje towarzyszyły Panu i Pana rodzinie podczas wyprowadzki?

Mama płakała, kiedy zostawialiśmy za sobą ukochany Wrocław – pierwsze duże miasto w ich życiorysach. Dla rodziców najtrudniejsze lata powojenne. Ojciec ma tytuł „Pioniera Wrocławia”. 

To może współcześnie zabrzmi śmiesznie, ale wielkie łzy mama wylała, kiedy monter odłączył i zabrał telefon. Straciliśmy kontakt „ze światem”. A tyle razy był w naszym użytku: koleżanka dyktowała rozwiązanie zadań, umawialiśmy się na rower… Dzisiaj jest mi żal wielu naczyń, które mama kazała wyrzucić do kubła na śmieci. „Nie będziemy do Warszawy wieźć poniemieckich rzeczy”, mówiła. W piwnicy została maszyna do szycia i okuty kufer z jakimś żelastwem. 

Wspomniał Pan o tytule „Pioniera Wrocławia”, Pański ojciec brał więc udział w odbudowywaniu miasta i organizowania w nim powojennej rzeczywistości?

Oczywiście. Mama też, poprzez pracę z młodzieżą. Pamiętam, jak któregoś dnia zapytałem ją po co zabiera łyżki, nóż i widelec do szkoły. Odpowiedziała, że na lekcji wychowawczej będzie uczyła swoich wychowanków zasad posługiwania się nimi, czyli jak się je, jak zachować się przy stole. Mama nosiła się elegancko; kapelusze, także w lecie rękawiczki niciowe, zawsze torebka. Ojciec w kapeluszu z nieodłącznym atrybutem urzędnika teczką. Był prawnikiem, a poza pracą zawodową w DOKP przy Joannitów, zajmował się harcerstwem po reaktywowaniu, ale i przed wojną i kilka lat po. Zachowały się dokumenty i zdjęcia z obozu w Nadstawkach w 1945 roku z defilady na ulicy S. Dubois z okazji 3 Maja. Był rok 1947. Harcerze defilowali od strony obecnej ulicy Drobnera w kierunku Pomorskiej. Jeszcze było w miarę „normalnie”. Ojciec „zrobił” z nas dzieci harcerzy. Zachowało się zdjęcie zrobione na ulicy przed naszym mieszkaniem. 

Ojciec działał też, ale krótko w NOT. Był też biegłym sądowym. 

Za czym najbardziej tęsknił Pan po wyprowadzce z Placu Grunwaldzkiego?

Za swobodą życia „podwórkowego” w kwartale kamienic. Rodzice często pracowali cały dzień, aby utrzymać dom na „odpowiednim” poziomie. Oczekiwaliśmy na ich powrót do domu siedząc z Renatą na parapecie okna. Patrzyliśmy, jak latarnik zapala lampy gazowe umieszczone na słupach na chodniku przy jezdni. Lampy jarzeniowe nad jezdnią zamontowano chyba w 1958 -59 roku? 

Za koleżanką – sympatią Ireną, kolegą Zbyszkiem i Wojtkiem, za czasem w harcówce w suterynie dwunastki, za wiosennymi i jesiennymi rajdami pieszymi po górach, za wyścigami rowerowymi wokoło jednego, czy dwóch bloków, rzadziej trzech, za meczami żużla na Stadionie Olimpijskim (Sparta Wrocław) – rywalizacja o Złoty kask, za basenem na tymże obiekcie sportowym, do dzisiaj pozostał tylko wykop. 

Archiwalna czarno-biała fotografia: dwóch chłopców i dwie dziewczyny pozują do zdjęcia na tle Politechniki Wrocławskiej.
Na chodniku przy placu Grunwaldzkim, obok budynki Politechniki Wrocławskiej, po prawej Marian A. Dziurla, z lewej Ryszard Sofiński i koleżanki z klasy VII b [archiwum prywatne]

Pana rodzina również tęskniła za Wrocławiem?

Nie. Na pewno zdecydowały o tym dużo lepsze w stolicy Polski warunki mieszkaniowe i ogólnie bytowe. Ojciec dostał bardzo dobre uposażenie. Słoneczne pokoje na drugim piętrze, kaloryfery, a w kranach była ciepła woda. Do tramwaju na Waszyngtona mieliśmy 1 km, ale… w mieszkaniu we Wrocławiu były gorsze warunki. Pamiętam, że przy wejściu na balkon często w zimie na kamiennej podłodze był lód. Ojciec przegrał walkę o mieszkanie. Zajął z kolegą, chyba był to Pan Tadeusz Nadolski, eleganckie lokum na piętrze przy ulicy Nowowiejskiej, ale jak wrócił po kilku dniach z rodzinnego Grabowa został wypędzony przez faceta z pistoletem. Ojciec, jak to się kiedyś mówiło „nie umiał załatwiać”. Nie pił, nie palił, nie wiedział, co to bimber. A takie fanty pomagały „w realizacji zamierzeń”.  Ojciec często do Wrocławia podróżował służbowo. Mama po przeprowadzce nie była w mieście. Rzeczywistość warszawska była bardzo obca i często brutalna. Oberwałem kilka razy na Grochowie za akcent. Mowę miałem przesiąkniętą lwowskim. Tak mówiono na mojej ulicy, przede wszystkim dzieciaki, potomkowie przybyszów stamtąd. 

Jakie są dla Pana najbardziej wyjątkowe miejsca na tym osiedlu?

Obecnie Rondo Reagana z podziemnym przejściem, choć moim zdaniem za obszernym, Pasaż Grunwaldzki, Uniwersytet Przyrodniczy. I dodam, że zakład zegarmistrzowski w suterynie na Curie – Skłodowskiej. Niezwykła jest dla mnie również konstrukcja Mostu Grunwaldzkiego, jednego z najwspanialszych jakie znam – na samo wspomnienie ciarki przechodzą mi po plecach. Z Maćkiem i jeszcze jednym kolegą, imienia nie pamiętam, wdrapaliśmy się po nazwijmy to stalowej pochylni na górę zaczepiając podeszwy butów o nity, aż prawie pod sam filar. Spłoszono nas. Uciekliśmy Ludwisarską. Również ulica Piastowska jest wyjątkowa, z pięknymi, secesyjnymi kamienicami i zakładem fryzjerskim, który jest obecnie i był tam kilkadziesiąt lat temu, kiedy strzyżenie kosztowało 5 zł. Wbrew ogólnym przekonaniom nie wieżowce. Ten „Manhattan” nigdy mi się nie podobał.

Czy są to jednocześnie Pana ulubione miejsca?

Można tak powiedzieć. Kiedy jestem w moim mieście, bo tak myślę o Wrocławiu, muszę być na Placu, muszę przejechać mostem Grunwaldzkim, przejść się moją ulicą i ulicą Piastowską. Zajrzeć do kościoła, na zewnętrznym murze od podwórka został wyraźny żółty ślad po „bramce” piłkarskiej — prawy „słupek”. Zachowało się zdjęcie, na którym widać całą „bramkę”. Plac Grunwaldzki zostawiam podczas odwiedzin Wrocławia „na deser”. Poza tym chętnie odwiedzam te bardziej „banalne”, aczkolwiek wspaniałe miejsca, jak Ostrów Tumski, Rynek, Dworzec Główny, wyspę Słodową, nabrzeże Dunikowskiego, pergolę przy Hali Stulecia. Obecnie czekam na odnowienie i przywrócenie podróżnym dworca Świebodzkiego.

Czym jest dla Pana Plac Grunwaldzki? 

Bez Niego nie ma Wrocławia. To miejsce najważniejszych wydarzeń i wspomnień z dzieciństwa i wczesnej młodości!


„Plac Grunwaldzki - nieopowiedziana historia” to projekt realizowany przez Fundację Ładne Historie dzięki dofinansowaniu ze środków Fundacji EVZ w ramach programu „local.history”. #SupportedByEVZ



Маріан А. Дзюрла

Aлександра Подлейська (АП): Що Вас пов'язує з Грунвальдською Площею?

Маріан А. Дзюрла (МД): Я жив у цьому житловому масиві. Я, мої брати і сестри: Барбара, Мар'ян, Рената і Вєслав народилися в кам'яниці №13, квартира №2 вул. Murawska, пізніше вул. Hanka Sawicka, а тепер вул. Oskar Minkowski, усі в тій самій кімнаті. Мама навіть не уявляла, що може йти до лікарні. До нас приходила няня. Жінка, яку я добре запам'ятав, була сестра Емілія, літня жінка, сива, тепла, добра. Її волосся завжди було заколоте на потилиці в пучок. Вона була німкенею і працювала медсестрою в місцевій клініці. Вона жила зі своєю сестрою чи подругою в будинку на вул. Grunwaldzka за вул. Suchardy, здається, на першому поверсі. Вона брала нас на прогулянки, переважно в районі вул. Bujwida, в тому числі на цвинтар, де була похована моя сестра. Пам'ятаю, що ми також були на такій прогулянці 12 жовтня 1954 року, коли моя мама народила мого брата Вєслава. У середині 1950-х років сестру Емілію та її сусідку по кімнаті переселили до більш скромної квартири на першому поверсі на теперішній вул. Mikulicza - Radeckiego. Я згадую про це, тому що в моїй пам'яті збереглися слова мого батька, який розповідав, що сестра Емілія розказувала про те, як мало часу взимку наприкінці 1944 - на початку 1945 року мешканці будинків на місці, яке згодом стало Грунвальдською площею [pl. Grunwaldzki], мали щоб виселитися і забрати лише деякі речі. Розташовані там кам'яниці, в тому числі костел Лютера, який колись стояв біля Грунвальдського мосту [Most Grunwaldzki] були зрівняні з землею. На жаль, більше мені не відомо. Це обговорювалося німецькою мовою, та й сама тема мене вже давно не цікавить. Тепер, щоправда, про це вже запізно говорити, оскільки моя мама померла в 1976 році, а батько - в 2010-му. Невеликий курйоз. Коли батьки і бабуся зі сторони мами вирішували, що тема розмови не повинна бути зрозуміла дітям, вони автоматично переходили на німецьку мову. Моя мати походила з Заольжя (Zaolzia), колишньої австрійської частини, а батько - з Великопольщі (Wielkopolski), колишньої прусської частини, тому вони добре знали мову.

Архівні чорно-білі портрети молодої жінки та молодого чоловіка в дерев'яній рамці
Батьки Мар'яна Анджея Дзюрля, Валерія, уроджена Моріс, і Мар'ян [приватний архів].

АП: Сестра Емілія, про яку Ви згадували, залишилася в Бреслау, чи вона розділила долю більшості німецьких мешканців міста і була змушена емігрувати?

МД: Мій батько допоміг моїй сестрі Емілії емігрувати до Німеччини, звісно, до Західної Німеччини. На знак подяки сестра надіслала годинник. Я успадкував його і ношу його досі.

АП: А чи пам'ятаєте Ви, щоб на Площі Грунвальдській у період вашого дитинства, мешкали ще якісь німці? 

МД: В районі площі - не знаю. Натомість ми були з моєю сестрою і пані Емілією в квартирі, в частині зруйнованої клініки нa Bujwida vis a vis входу на кладовище. Там розмовляли німецькою. Було кілька людей похилого віку і, здається, діти. Картинка розмилася. 

АП: Якими були сусідські стосунки в мікрорайоні в той час?

МД: Батьки не підтримували контакту з сусідами, крім пана та пані Паленіцув з квартири №1. Головним чином це було завдяки моїй мамі, яка підтримувала з ними стосунки. Можливо, тому що пані Марія, яка дожила до 92 років, пізніше доглядала за нами та квартирою. Дуже велика група мешканців на моїй вулиці прибула зі сходу, цілими сім'ями з округу львівського. Вони були дуже доброзичливими, простими - малоосвіченими людьми. Тих, кого я запам'ятав, згадую з теплом. А ми були єдині, трохи відчужені. Інший також був наш соціальний статус. Мої батьки мали вищу освіту. Вони закінчували після війни Вроцлавський університет. Мама з так званого, як це тоді говорили,  „хорошої сім'ї”. Пан і пані Нів жили на третьому поверсі. У той час вже старший пан ремонтував каструлі. Я дивився на його роботу з зацікавленням, так само, як спостерігав за сусідом з першого поверху, паном Войцехом, який працював ветеринарним асистентом в клініці на Norwida. Під №7, здається, на 2 поверсі мешкали пан і пані Костолов. Він був лором. Мав приватну практику в квартирі. У клініці на вул. Curie-Skłodowskiej вирізав мені „третю мигдалину”. З його сином Войтеком я ходив до початкової школи на вул. Parkowa. Багатьох мешканців я не пам'ятаю. Контакт між собою підтримували „дітлахи” - то були часи демографічного вибуху. 

Над нами жив брат сусіда з родиною. Його дружина торгувала молочними продуктами на найближчому базарі. Маму дратувало, коли та під вечір поверталася з візком у двір - складала товар у підвалі-пральні - і з півдороги між каштанами гукала: „Івва, Івва! (Єва)”, щоб допомогла знести товар вниз. А Єва приходила до мами з проханням перекладати листи і брошури з чеської. Якщо ми говоримо про взаємини, то треба також пам'ятати, що це були дуже важкі післявоєнні часи на землях і в місті, що було включене до Польщі після кількох століть належності піастівського Сілезького князівства до Чехії, Австрії та Прус. Все було чуже. Після кількох років відносно вільного громадського життя настали чорні часи сталінізму та жовтневих подій 1956 року. Кому довіряти?

АП: Ви згадали, що не встигли поговорити з батьками, зокрема, про знесення Грунвальдської площі в 1944-1945 роках. Але чи досліджували Ви з часом історію цього місця самостійно?

МД: Розумію. Це ви в мені викликали бажання докладніше зрозуміти цю тему. Я маю намір заглибитися в цю тему. Проте, як ви добре знаєте, стає все складніше знайти правду, дійти до джерел. Свідків тих подій вже немає, люди померли, зображення затемнюються.

АП:  Яким було життя на колишній вул. Murawska?

МД: У нашій тісній квартирі, у „великій” кімнаті стояло піаніно. Мама грала на ньому, так само як і її сестра, яка також грала на фортепіано, з абсолютно ідентичною клавіатурою, а також на органі. Це був прекрасний, повний спогадів час, коли вони сідали разом і грали на чотири руки. Співали з нами колядки. Пам'ятаю також, як відбудовували будинок №15 на моїй вулиці. Під час війни в нього та проїжджу частину влучила бомба. На розі вулиць Szczytnicka i Ładna був магазин косметики, мийних засобів, парфумі, товарів для дому і т.д. - „дроґеріа” (drogeria). Саме там ми купували рожеві роз'ємні клапани для велосипедних внутрішніх камер. У них ще було друге застосування - „w procy”. Переможцем ставав той, у кого „снаряд” пролітав над кам'яницею: цокольний поверх, три поверхи та похилий дах, що вкриває просторе горище. Відбувалося, ой відбувалося! Із юнацьких пустощів згадаю підпал трави по обидва боки вулиці Piastowska, битви на подвір'ях. Внутрішні двори були щоденним майданчиком для ігор. Тут ми грали в (гумовий) м'яч, „palanta”, „dwa ognie”, тут ми робили ковзанку. Тут ми гралися у „monety w ścianki”, або ж „kupki”. Аж сльози на очі навертаються. Ми грали у м'яч, вже шкіряний, звісно на Площі, теж. Ворота складалися з малих стовпчиків з цегли. Одного разу нам відібрав м'яч студент-активіст порядку, якому наші крики заважали у навчанні. Футбольний м'яч допомогла дістати люба мама. Ми грали у футбол і на вулиці. Ворота були не навпроти, а поруч, між існуючими в'їзними стовпчиками. Тротуар був відділений від будинків невеличкими грядками. Хвірток більше не було. Так є і сьогодні. Будинки по парній стороні були набагато вищого стандарту, мали, наприклад, централізоване опалення. Популярною була також гра в так звані. „główki”. Гумовий м'яч діаметром близько 10 - 15 см двічі підбивали головою, на третій раз його потрібно було направити в „поле” суперника, який також повинен був відбити головою в мою сторону. М'яч на землі - очко!  Шматком цегли накреслювали лінію „грального поля”, а також так звані класи.

Архівна чорно-біла фотографія: хлопчик з великим велосипедом позує на тротуарі
Маріан Анджей Дзюрла на вулиці Грюнвальдській у 1958 році [приватний архів].

АП: А як виглядав мікрорайон у той час? 

МД: Пам'ятаю величезний порожній простір, який я бачив, дивлячись з моєї вулиці, а також з вул. Grunwaldzka на саму Площу. Праворуч на горизонті виднівся Грунвальдський міст [Most Grunwaldzki]. Зліва в моїй пам'яті вже закарбувався гуртожиток Вроцлавської політехніки, який через свою просту архітектуру називають стодолою. Не можу пригадати, чи стояв ще один, чи будувався. За ними, аж до Щитницького мосту [Most Szczytnicki], простягався порожній простір. Від перехрестя вулиць Curie-Skłodowska, Szczytnicka, Piastowska, Plac Grunwaldzki, яку зараз займає кільцева розв'язка Reagana, до Щитницького мосту [Most Szczytnicki], через середину Plac Grunwaldzki пролягала бруківка, через яку проходила трамвайна колія. Вздовж магістралі росли свіжо висаджені тополі. Ніби крізь туман пригадую, що колись, можливо, 1 травня, по колії проїхав паровоз. По вулиці Sienkiewicza, зліва від напрямку до Piastowska, у господарській будівлі була стайня для „важких” тяглових коней, а також каретний двір, згодом - автомайстерня. Згадую про це, бо існувало переконання в ефективному впливі на хворий організм, який страждає від коклюшу, стійких випарів. Ми з мамою ходили туди в першій половині 1950-х років. Рената і я. Бася померла в грудні 1949 року, коли мені було 13 днів. Озираючись назад, можу сказати, що це були більше профілактичні „візити”. Слід додати, що ми з сестрою часто хворіли, в основному на застуду, але також і на запалення легенів. Пляшечки з-під пеніцилінових ін'єкцій стояли на шафі у ряд. Діагноз поставив мамин брат Тадеуш, педіатр, який до середини 1950-х жив на вул. Smoluchowskiego. Малярійний клімат Вроцлава не сприяв здоров'ю дітей. А може ми були більш чутливими?  

Пам'ятаю, що на розі вул. Sienkiewicza був ресторан „Piast” і бар з такою ж назвою. По сусідству, ще був кіоск „Ruch”. Саме до нього я бігав за газетами: „Słowo Polskie” і, рідше, „Gazeta Robotnicza”. Перед баром, ліворуч, був магазин „Centrala rybna”. Усередині були бочки з оселедцем, тріска на прилавку тощо. Тріска була тоді, після оселедця, найдешевшою рибою. На виході з нашої вулиці, на Sienkiewicza була молочарня - основний пункт постачання молочних продуктів. З великих бідонів продавчиня зачерпувала молоко у принесений бутель. На розі вул. Piastowska навпроти ресторану була пекарня. Чудові прецлі по 50 грош за штуку, те ж саме з булочками, сандомирський хліб, здається, по 3,60 злотих. Сьогодні такий хліб знайти дедалі важче. У будівлі на перехресті вулиць Grunwaldzka, а потім Hanka Sawicka була адміністрація, де я у дев'ятирічному віці платив орендну плату, мабуть, 32 злотих. Навпроти була продуктова крамниця, яка існує донині, далі - пошта, а на розі Piastowska - м'ясна крамниця. На протилежному боці було кафе. Може здатися дивним, що я пам'ятаю такі деталі, але в моїй пам'яті збереглося багато інформації, в тому числі про ціни того і пізніших періодів. Вже з другого класу початкової школи я був сімейним закупівельником. Звичайно, в магазинах, що знаходилися в безпосередній близькості, і на ринку, який був розташований на місці нинішнього ТЦ „Pasaż Grunwaldzki”. Коли я отримав велосипед від хрещеного батька на своє Причастя, це значно полегшило мені довезення, наприклад, картоплі. На вищезгаданому ринку товари здебільшого були розкладені на землі, на брезенті, рідше - на дерев'яних стелажах. У напрямку до вул. Curie-Skłodowskiej, Вздовж корпусів Політехніки пролягла брукована доріжка, обсаджена молодими деревами. Навпроти, за межами порожньої Площі, виднілися кам'яниці на вул. Polaka i Nauczycielska. Неподалік від перехрестя стояла будка, схожа на телефонну будку. Це був „контактний пункт” Громадянської міліції [Milicji Obywatelskiej]. Саме звідси офіцер зв'язувався з відомими йому номерами. Ймовірно, він також доповідав про ситуацію - порядок у районі. В одноповерховому бараці паралельно дорозі за тротуаром, за яким височіла багатоповерхівка, містився делікатесний магазин, а в ньому, на вітрині, лежали халва, шоколадний блок, арахісові драже, здається, по 3,60 злотих за штуку. 

У 1956 році я пішов до початкової школи №2 на вулиці Parkowa, раніше Rosenbergów. Чудова школа. До сьогодні я все ще під враженням від установи, яка має власний стадіон. У школі також була аудиторія зі сценою, здається, дві гімнастичні зали, а на першому поверсі - веслувальний басейн. 

Пам'ятаю також, що вулицею Piastowska їздили трамваї під номерами 0 і 1. Через Plac Grunwaldzki, місце для забав та ігор з м'ячем, ходились і їздилось стежкою, протоптаною серед бур'янів по цегляному покриттю, до круглої бетонної плити зі стовпчиком посередині. Що це була за споруда і для чого вона служила, я не знаю. Багато років це було місце, де тренувалися кандидати на отримання права керування мотоциклом. Разом з іншими хлопцями ми дивилися на це з великим зацікавленням. 

АП: Які події, що відбувалися на Площі Грунвальдській [Plac Grunwaldzki], Вам особливо запам'яталися?

МД: На клині, де зараз стоїть будівля „Grunwaldzki Center”, я пам'ятаю порожню площу, яка простягалася аж до задвірків багатоквартирних будинків на вул. Norwida та кількох кам’яниць на вул. Curie-Skłodowskiej. На цьому місці ставили цирки. Можна було за 2  паперових злотих, а може вже тоді була монета, побачити тварин. Я був на таких виступах кілька разів. Нам було близько, треба було лише пройти через Площу. Вечорами з хлопцями підходили до паркану, щоб трохи послухати специфічну за звучанням циркову музику. Тут же було зібрано обладнання для ярмарку: різноманітні каруселі з невід'ємним атрибутом - ланцюговою каруселлю. Одного разу я скористався нею, але після спуску у мене так запаморочилося в голові, що я не зміг дійти додому. Я більше ніколи не сідав на цей атракціон ані тут, ані деінде. Після протестів мешканців сусідніх будинків цирк і ярмарок були перенесені на площу на вул. Mazowiecka vis ´a vis Будинку культури. Найбільшою подією „на клині” став приїзд і виступ паризького льодового шоу Paris sur glace. У кількох випусках газети ця тема зачіпалася, бо навряд чи можна сказати, що „Słowo Polskie” про неї писали. Цікаво, що я знайшов фрагмент щоденної газети, в якому йдеться про те, що після звістки про закінчення останніх виступів намет, в якому відбувалося шоу, взяли в облогу. Касири продали більше квитків, ніж місць. Керівництво змушене було повернути гроші і урочисто пообіцяло продовжити вистави до 2 липня. Я був на цьому виступі з усією сім'єю, також з Цєшина. Під час ліквідації прямокутного льодового покриву після вистави ми, малолітні, отримали по шматочку льоду. Знаю, що свій я приніс додому. 

Ще пам'ятаю, що 8 травня, в день, коли протягом багатьох років відбувалося Свято Вроцлава, від площі Грунвальдської рушала колона війська з оркестром. Я був зачарований факелами, які вони тоді несли. Якось я пішов за ними на площу Ринок. На мосту, чиї проїжджі частини ховали дерев'яні кубики під тонким шаром асфальту, пролунала команда: „на місці”, і це було для того, щоб не викликати різких коливань. Після цього всі розійшлися, настали сутінки, і я залишився один зі сльозами на очах, бо не знав, в який бік іти додому. До мене підійшов чоловік, розпитав, дав мені квиток і посадив у трамвай під опіку кондуктора. Зупинка, з якої я вирушив, була навпроти „Piwnica Świdnicka”. Побачивши знайомі куточки Грунвальдської площі, я перевів подих і поспішив додому. Вдалося!

Інша подія, яку я пам'ятаю, це коли в мікрорайоні знімали одну зі сцен фільму „Matka Joanna od aniołów”. Відбувалося це біля кіоску „Ruch”, що стояв за Грунвальдском мостом, з лівого боку у напрямку на схід. Замість того, щоб займатися навчанням, спостерігав за роботою на знімальному майданчику - за поведінкою режисерів і актрис, продавчині в газетному кіоску і покупця. На той час я вже ходив до школи №12 на вул. Wyspiańskiego. Зараз у будівлі, яка зазнала капітального ремонту, знаходиться мовна школа Політехніки. Через багато років я дізнався, що ці кадри, котрі я бачив, дійсно були використані у фільмі.  Також добре пам'ятаю 1960 рік і прем'єру „Krzyżaków". Потрібно було створити собі костюм. Найпростіше, на жаль, тевтонський. Хто допомагав? Звичайно, мама. До речі, вона викладала в залізничному технікумі на вул. Dawida.  На старому простирадлі чорнилом виводила хрестики. Найбільша проблема була з шоломом - він більше нагадував наполеонівську пірогу, але, як показано у фільмі, на маківці у мене було прикріплено пучок павиного пір'я.  На футболці я сам пришив собі на груди десятки кришечок від пляшок з-під молока. В руці я тримав дерев'яний меч, а в іншій - розмальований картонний щит. Озброївшись, я пішов битися з хлопцями з сусіднього кварталу. Не пригадую, щоб хтось отримав поранення. 

Архівна чорно-біла фотографія: чоловік у костюмі позує на тротуарі.
Мар'ян Дзюрла (батько Мар'яна Анджея) на вулиці Грюнвальдській [приватний архів].

АП: Як з роками змінювалась Грунвальдська площа?

МД: На площі стояв, і стоїть досі, перший житловий багатоповерховий будинок у Вроцлаві, дев'ятиповерховий! З ліфтами. Це була справжня сенсація. На жаль, після подальших катань батьки були викликані до школи. Наївність дітей. Нас зрадили щити. Пришита на лівому плечі, сіра дванадцятка в бахромі на синьому тлі. Маю його й донині. В школі №2 носіння капелюхів було обов'язковим, а в №12 - ні. Подібні я бачив у капелюшній крамниці на вулиці  Kuźniczej. До шкіл ходили пішки незалежно від погоди. Трамваї курсували рідко. Багато разів ми платили за це своїм здоров'ям. Будівництво згаданого мною хмарочоса, тобто Будинку вченого (Dom Naukowca), яке розпочалося наприкінці 1950-х років, неодноразово описувалося в пресі. Нещодавно я натрапив на статтю, підписану „D. Klimek” в „Gazeta Robotnicza”, яка також містила світлину авторства Станіслава Вольнєвіча. Наприкінці автор згадує, що навряд чи хтось позбувся емоцій, побачивши нові будинки, що з'являються на вулицях міста. Саме так, разом з іншими мешканцями, я з цікавістю спостерігав за будівництвом, в наших очах, гігантського будинку. Біля ТЦ „Pasaż Grunwaldzki”, де зараз знаходиться АЗС „Орлен”, скільки я себе пам'ятаю, була станція  CPN (Centrala Produktów Naftowych). Тут я купував бензин для німецького обігрівача/польової плити марки Juwel, який привіз мій батько з НДР. Досі маю й навіть працює. Складність з паливом полягала в тому, що продавали мінімум 5 літрів. Я благав тих, хто заправляв „Syrenka” чи „Wartburg”, щоб налили трішки в бідон перед тим, як змішати в каністрі з олією. Синій бензин по 5,50 злотих.

Осінню 1962 р., коли закінчував сьомий клас, мій останній у початковій школі, як грім серед ясного неба пролунала новина: мого батька переводять на роботу до Варшави 1 січня 1963 р. То була моя остання зима у Вроцлаві, яка ж була важка. Сілезія тоді була найхолоднішим регіоном Польщі. Температура сягала мінус 35-40 градусів. Кучугури снігу на моїй вулиці сягали майже до першого поверху. В той час Вроцлав був у центрі телевізійних новин. У зв'язку з ситуацією, що склалася, шкільні канікули були продовжені з різдвяних канікул, які закінчилися після Водохреща (Trzech Króli), до місяця. У 12-й школі були складні умови: кахельні плити, підлога змащена олією, ми ходили у взутті, гардеробні в класі, туалети на подвір'ї. Після перерви я продовжив навчання в школі на вулиці Reja на три зміни. Пізніше в крихітній установі на вул. Hoene-Wrońskiego. Тут були батареї. До нашої школи ми повернулися лише навесні. Інфраструктура самої будівлі була школою життя, але рівень навчання був дуже високим! Досі пам'ятаю братів і сестер Мроз, які були математиками, вчительку польської мови Вейманн, географа та історика, професора Кароля Фєдора, пізніше декана факультету політології Вроцлавського університету. Він навчив нас польськості цих земель. Він був дуже суворим. За згодою рідних карав за проступки палицею, прутом, інколи лінійкою. У нього був золотий значок GOT, приколотий до светра в середній частині. Я пообіцяв собі, що одного дня теж отримаю такий. Але не вийшло. Залишився зі срібним.  

Тієї лютої зими через високі сніги та вітер було важко пройти через площу під відкритим небом. Незважаючи на це, ми пересувалися пішки та на санях. На спині у мене була так звана „budrysówka” („будрисувка”) - комір-стійка, хутряна шапка і шарф, а на ногах - штани з товстого сукна. Ступні, однак, замерзали. Подвійний носок, але шкіряні черевики без утеплення. Щоб покататися на санчатах - адже було так багато вільного часу - ми йшли вулицею Nowowiejska до парку, який тепер називається ім'ям Станіслава Толпи [Stanisława Tołpy]. З'їжджали з горбка, до ставка. Інших пагорбів в окрузі не було. І ця нелегка для юнака робота: діставання кількох тонн вугілля та коксу з глибокого підвалу. Тієї зими спалили все, залишилася тільки пилюка. Іншим завданням було розколювання дерев'яних колод на шматки. Вроцлав'яни дуже добре знають цю тему. Так завершувалось моє дитинство і рання юність, мої перші симпатії - Марися та Ірена. 10 липня 1963 року ми вирушили в невідомість, у світ, який був чужим для нас усіх. Як виявилося пізніше, ми втекли від „чорної віспи”. 

АП: Яким був настрій у вас і вашої родини, коли ви переїжджали?

МД: Мама плакала, коли ми залишали наш улюблений Вроцлав - перше велике місто в їхньому житті. Для моїх батьків післявоєнні роки були найважчими. Батько має звання „Піонер Вроцлава”. Це може здатися смішним у наш час, але моя мама пролила багато сліз, коли слюсар від'єднав і забрав телефон. Втратили зв'язок „зі світом”. Так часто він був нам у нагоді: коліжанка диктувала розв'язання завдань, домовлялися покататися на велосипедах..... Сьогодні мені прикро за численні посудини, які мама сказала мені викинути на смітник. „Ми не будемо везти до Варшави понімецькі речі”, - сказала вона. У погребі залишилися швейна машинка і скриня з якимись залізними виробами. 

АП: Ви згадали про звання „Піонер Вроцлава”, тобто ваш батько брав участь у відбудові міста та організації повоєнної дійсності в ньому?

МД: Звісно. Мама теж, через роботу з молоддю. Пам'ятаю, як одного разу я запитав її, навіщо вона бере до школи ложки, ніж і виделку. Вона відповіла, що на виховних годинах буде навчати своїх учнів правилам користування ними, тобто як їсти, як поводитися за столом. Мати трималася елегантно; капелюшки, влітку також рукавички, завжди сумочка. Батько носив капелюх з неодмінним атрибутом службовця - портфелем. Він був юристом, і, крім своєї професійної роботи в Центральному управлінні державної залізниці (Dyrekcja Okręgowa Kolei Państwowych, DOKP) на вул. Joannitów, займався скаутингом після відновлення, а також перед війною і кілька років після неї. Збереглися документи і фотографії з табору у Надставках 1945 року з параду на вулиці  S. Dubois з нагоди 3 травня. Це був 1947 рік, і скаути йшли парадом зі сторони теперішньої вул. Drobnera в напрямку вул. Pomorskа. Це було ще цілком „нормально”. Тато „зробив” нас дитячими скаутами. Залишилося фото, зроблене на вулиці перед нашим помешканням. Він працював, але недовго, у Головній технічній організації (Naczelna Organizacja Techniczna, NOT). Був теж судовим експертом.

АП: Чого вам найбільше бракувало після переїзду з Грунвальдської площі?

МД: За свободою „дворового” життя в кварталі кам'яниць. Батьки часто працювали цілий день, щоб підтримувати дім на „відповідному” рівні. Ми чекали їх повернення додому, сидячи з Ренатою на підвіконні. дивилися, як ліхтарник запалює газові лампи, встановлені на стовпах біля тротуару вздовж дороги. Здається, флуоресцентні ліхтарі над проїжджою частиною були встановлені в 1958-59 роках? 

За моєю подругою Іреною, моїми друзями Збишком і Войтеком, за часом, проведеним у скаутському загоні в цокольному приміщенні 12-ї школи, за весняними та осінніми пішими походами по горах, за велосипедними перегонами навколо одного-двох кварталів, рідше трьох, за матчами зі спідвею на Олімпійському стадіоні (Спарта Вроцлав) - змаганнями за „Золотий шолом”, за плавальним басейном на тому ж спортивному об'єкті - залишилася лише яма, яка і дотепер залишається ямою. 

Архівна чорно-біла фотографія: двоє хлопців і дві дівчини позують на тлі Вроцлавської політехніки.
На бруківці на площі Грюнвальдській, біля будівель Вроцлавської політехніки, праворуч Маріан А. Дзюрла, ліворуч Ришард Софінський та однокласники з класу VII b [приватний архів].

АП: Твоя сім'я теж сумувала за Вроцлавом?

МД: Ні. Напевно, значно кращі житлові та загальні умови в столиці Польщі визначили це. Батько отримав дуже хорошу зарплату. Сонячні кімнати на другому поверсі, батареї та тепла вода в кранах. До трамваю на вул. Waszyngtona було 1 км пішки, але... у квартирі у Вроцлаві умови були гірші. Пам'ятаю, що біля входу на балкон часто взимку на кам'яній підлозі була крига. Тато програв боротьбу за квартиру. Він винайняв разом з другом, мабуть, це був пан Тадеуш Надольські, елегантне помешкання на першому поверсі на вул. Nowowiejska, але коли він повернувся через кілька днів зі свого рідного міста Грабова, його вигнав хлопець з пістолетом. Мій батько, як тоді казали, „не знав, як це робиться”. Він не пив, не курив, не знав, що таке самогон. А такі вибрики допомагали „в реалізації планів”. Тато часто їздив до Вроцлава у справах. Мама не була в місті після переїзду. Реальність Варшави була дуже чужою і часто жорстокою. У Грохові мене кілька разів били за акцент. Моя мова була просякнута львівською говіркою. Так розмовляли на моїй вулиці, переважно діти, нащадки приїжджих звідти. 

АП: Які місця в мікрорайоні є для вас найбільш особливими?

МД: Зараз це кільцева розв'язка Reagana з підземним переходом, хоча, на мою думку, занадто просторим, „Pasaż Grunwaldzki”, Природничий університет. І, додам, годинникову майстерню в підвальному приміщенні на вул. Curie - Skłodowskiej. Конструкція Грунвальдського мосту, одного з найкрасивіших, які я знаю, також здається мені надзвичайною - від однієї згадки про нього у мене мурашки по спині. З Мачькєм і ще одним колегою, імені якого я не пам'ятаю, ми піднялися по сталевому пандусу, чіпляючись підошвами взуття за заклепки, майже до самого опори. Нас налякали. Втікали вулицею Ludwisarska. Теж вул. Piastowska є унікальною, з красивими кам'яницями в стилі ар-нуво і перукарнею, яка є там зараз і була десятки років тому, коли стрижка коштувала 5 злотих. Всупереч загальній думці, не висотки. Цей „Мангеттен” [Manhattan] мені ніколи не подобався.

АП: Чи є вони водночас і вашими улюбленими місцями?

МД: Можна так сказати. Коли я перебуваю у своєму місті, а саме так я думаю про Вроцлав, я мушу бути на Площі, я мушу перейти через Грунвальдський міст, пройтися своєю вулицею і вулицею Piastowska. Зазирнувши всередину костелу, ви побачите на зовнішній стіні з двору чіткий жовтий слід від футбольних воріт - праву штангу. Збереглася фотографія, на якій видно всю „браму”. Я залишаю Площу Грунвальдську [Plac Grunwaldzki] під час відвідин Вроцлава „на десерт”. Крім того, я люблю відвідувати більш „банальні”, але чудові місця, такі як Острув Тумські [Ostrów Tumski], Ринкову площу, Головний залізничний вокзал, острів Слодова [wyspa Słodowa], набережну Dunikowskiego, альтанку біля Hali Stulecia [pergola przy Hali Stulecia]. Зараз я чекаю на оновлення та повернення вокзалу Свєбодзкі для подорожніх.

АП: Чим для вас є Грунвальдська площа [Plac Grunwaldzki]? 

МД: Без нього не може бути Вроцлава. Це місце найважливіших подій і спогадів дитинства та ранньої юності!


"Площа Грюнвальдська - нерозказана історія" - це проект, реалізований Фундацією "Красиві історії" завдяки фінансовій підтримці Фонду EVZ в рамках програми "local.history". #ПідтриманоByEVZ

Projekt „Centrum Aktywności Lokalnej Plac Grunwaldzki OD NOWA” jest współfinansowany ze środków Gminy Wrocław.

Ta strona korzysta z ciasteczek. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.
Polityka prywatności.
Plac Grunwaldzki OD NOWA