Tomasz Jakub Sysło
Aleksandra Podlejska: W jaki sposób jesteś związany z Placem Grunwaldzkim?
Tomasz Jakub Sysło: Jestem rodowitym wrocławianinem. Najpierw mieszkałem na ulicy Wieczorka, która z czasem zmieniła nazwę na Wyszyńskiego i z dziesiątego piętra widziałem jako dziecko, jak wieżowce Manhattanu powstają. Do jednego z nich, o numerze dziesięć, przeprowadziłem się z rodzicami, kiedy miałem cztery lata i mieszkałem tam ponad trzydzieści lat, do momentu kiedy przeprowadziłem się „na swoje”. Chodziłem do szkoły podstawowej numer dwanaście, a potem do czternastego liceum ogólnokształcącego przy ulicy Szczytnickiej, więc obie szkoły praktycznie widziałem z balkonu. Parę razy zdarzyło mi się nawet przyjść do szkoły w piżamie.
Czyli cały czas twoje życie krążyło wokół Grunwaldu?
Tak. Tam się bawiliśmy, spotykaliśmy ze znajomymi, graliśmy w piłkę, wybijaliśmy czasem szyby kopiąc za mocno. Nasze boisko znajdowało się w miejscu, w którym dzisiaj stoi Instytut Informatyki i Dziennikarstwo UWr., czyli tuż przy Odrze, więc parę, a może nawet paręnaście piłek utopiliśmy w rzece niechcący. Odkrywanie Manhattanu było dla nas czymś niesamowitym, ponieważ miało mnóstwo zakamarków i nawet zwykłe pójście do piwnicy po dżem stawało się wyprawą jak do lochów piramidy. Fascynowały nas również tarasy na samej górze wieżowców. Niektórzy z naszych przyjaciół mieli tam mieszkania, ponieważ ich ojcowie byli architektami, a ich pracownie zostały zamienione na mieszkania. Część z pomieszczeń na samej górze bloków była ogólnodostępna dla mieszkańców. Miały tam miejsce różne warsztaty. Zdarzało nam się sklejać tam modele samolotów i latawce. Spotykały się tam też różne kluby osiedlowe – szachowe, brydżowe, inne. Nas interesowały przede wszystkim tarasy, na których chętnie przesiadywaliśmy i oglądaliśmy zachody słońca, jak tylko udało nam się zdobyć klucz. W liceum parę razy zaprowadziłem tam swoją dziewczynę by zrobić wrażenie i żeby pokazać jak piękny jest Wrocław z góry. W tamtym czasie to były najwyższe budynki we Wrocławiu i szesnaste piętro robiło wielkie wrażenie. Raz nawet zrobiliśmy grilla na samej górze. Okna mojego mieszkania (7 piętro) skierowane były w stronę elektrociepłowni na ulicy Łowieckiej, więc zachody słońca z tej perspektywy również były niesamowite. Zawsze inne.
Do osiemnastego roku życia byłem pełnosprawny, aż w wakacje złamałem kręgosłup. Od tego czasu zacząłem poruszać się na wózku inwalidzkim i zacząłem zauważać, że to osiedle jest pełne barier. Dobrze, że mieliśmy dwie windy. Zawsze jedna z nich była zepsuta. Z rodzicami musiałem dostosować mieszkanie oraz przestrzeń Manhattanu, żeby stała się dostępna. Podjazd przy wieżowcu numer dziesięć jest efektem długoletnich starań o to, żebym mógł samodzielnie wychodzić z domu. Ja byłem oczywiście dość niespokojnym duchem, więc schody nie były dla mnie problemem i jakoś wychodziłem ze znajomymi na miasto, ale to nie zmienia faktu, że to osiedle zaczęło mieć dla mnie inny wymiar. Musiałem znaleźć swoje trasy, którymi mogłem się poruszać. Przed osiemnastym rokiem życia miałem więcej możliwości do eksplorowania tej przestrzeni.
Cały kompleks Manhattanu był kompletny i stanowił samowystarczalne osiedle. Był tam spożywczak i cocktail bar, a na końcu sklep Artur, w którym można było kupować prezenty. Pod esplanadą, która obecnie jest w remoncie, mieściły się podziemne garaże. Tam bawiliśmy się, kiedy padał deszcz. Mamy wewnętrzne korytarze i w zimie, kiedy jako dzieci nie mogliśmy się bawić na dworze, to okupowaliśmy właśnie te miejsca. Biegaliśmy tam, graliśmy w kapsle, rysując kredą. Oczywiście sąsiedzi nas przeganiali i mówili, że mamy być cicho. Jako dzieciaki zaadoptowaliśmy całe to osiedle w pełni i jedyną barierą była dla nas tylko własna wyobraźnia. Teraz kiedy odwiedzam moją mamę, która nadal mieszka w dziesiątce, widzę, jak ludzie ćwiczą na Manhattanie parkur, czy grają w piłkę na tych samych boiskach co my, to bardzo mnie to cieszy, że również dostosowują to miejsce do swoich potrzeb, podobnie jak ja i moi koledzy robiliśmy to jako dzieci. Bardzo cieszy mnie również ta roślinność, która urosła tutaj przez czterdzieści lat. Pamiętam te drzewka, kiedy jeszcze było zupełnie małe. Wielki dąb, który stoi przed blokiem numer dziesięć, otaczaliśmy kiedyś ciągle słupkami, dbając o to, żeby udało mu się urosnąć, a dzisiaj jest potężnym drzewem.
Generalnie fakt, że mieszkałem na Manhattanie, przysparzał mi popularności wśród znajomych ze szkoły, ponieważ wszyscy mieszkali w wielkiej płycie albo w kamienicach. Te budynki były czymś zupełnie innym, nowym, a do tego wszystkich zastanawiało, jak jest w środku i każdy chciał tam wejść. W związku z tym czasami oprowadzałem wycieczki moich znajomych, pokazując im klatkę schodową i taras. Mieszkanie w takim miejscu było bardzo ciekawe, szczególnie że w każdym przewodniku architektonicznym te budynki, projektu pani Jadwigi Grabowskiej-Hawrylak podawane są za przykład jednej z najlepszych, nowatorskich realizacji. Teraz, po remoncie, kiedy stały się białe, są jeszcze piękniejsze.
W naszych wieżowcach mieszkało i mieszka nadal wielu ciekawych i niezwykłych ludzi, jak na przykład poeta pan Styczeń, czy państwo Jerie, którzy przetrzymywali w swoim mieszkaniu, pod parapetem osiemdziesiąt milionów Solidarności, o których opowiadała już jedna z mieszkanek, w waszych wywiadach. Wszyscy się znaliśmy i to była taka społeczność, która nawzajem się wspierała. Kiedy w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych miały miejsce tak zwane czyny społeczne to wszyscy staraliśmy się, aby to osiedle było zielone i zadbane. Ciekawym zwyczajem wśród mieszkańców było to, że kiedy dochodziło do awarii prądu i gasło światło, to wszyscy wystawiali zapalone świeczki na korytarz, żeby inni mogli spokojnie i bezpiecznie wchodzić po schodach, ponieważ wewnętrzna klatka schodowa nie posiada okien. Uważam, że to był bardzo fajny i miły zwyczaj.
Wspomniałeś już trochę o zmianach, które zachodziły z biegiem lat na Manhattanie, a jak to było w przestrzeni całego osiedla Plac Grunwaldzki? Jak on się zmienił?
Z pewnością zmieniły się tereny kampusu uniwersyteckiego, powstały tam między innymi parkingi. Kiedyś w ich miejscu była wielka dziura po zaprzestanej budowie. Dla nas to były pola bitwy. Walczyli tam ze sobą Indianie z kowbojami. Świetne było to, że Plac Grunwaldzki był właściwie centrum miasta, a jednocześnie posiadał on wiele zakamarków, w których mogliśmy się bawić i które powodowały, że ta przestrzeń była ciekawa.
Pamiętam 1997 rok, kiedy miała miejsce powódź. Plac Grunwaldzki na szczęście nie został zalany. Pamiętam, jak chodziliśmy i patrzyliśmy na tę rzekę, nad którą często się bawiliśmy, która nagle stała się przerażającym żywiołem podtapiającym miasto. W tym czasie mieliśmy jechać do Berlina na Love Parade, ale pół godziny przed wyjazdem dworzec został odcięty, więc zostałem we Wrocławiu i patrzyłem na miasto, które zostało zalane wodą. O dziwo cały czas mieliśmy wodę i prąd, więc mogliśmy na bieżąco obserwować w telewizji to, co dzieje się w innych częściach miasta.
Kiedyś w okolicach ulicy Reja było targowisko, bardzo często przez nas odwiedzane. Na samym placu Grunwaldzkim, przed Dwudziestolatką stała budka z kultowymi rurkami z kremem, które niestety nie przetrwały. Powstał tam Pasaż Grunwaldzki, w którego miejscu stał kiedyś słynny namiot cyrkowy, w którym można było kupić wszystko i nic.
Na rogu ulicy Szczytnickiej była kiedyś smażalnia ryb o nazwie Rybek i wydaje mi się, że były to najlepsze we Wrocławiu ryby smażone w cieście piwnym z frytkami. Aż na samą myśl mi cieknie ślinka. Często chodziliśmy tam z rodzicami. Pamiętam, jak będąc w trzeciej klasie liceum, wracałem ze szkoły do domu i nagle zapachniało mi tą smażoną rybą, więc zdecydowałem się tam wejść. I okazało się, że to był ostatni dzień, kiedy ta smażalnia działała, więc bardzo się cieszę, że miałem okazję tam zajrzeć i ostatni raz zjeść tę rybkę z frytkami.
W okolicy był też fotograf, fryzjer. Tak jak już wspomniałem, to było osiedle kompletne, zapewniające wszystkie potrzebne usługi w zasięgu ręki. Często w rozmowach z mamą mówię jej, że spokojnie może przeprowadzić się na obrzeża miasta do mieszkania z ogródkiem, na co ona odpowiada, że nie, bo tutaj ma wszędzie blisko. Teraz Manhattan stał się bardziej akademikami. Większość dawnych mieszkańców przeprowadziła się do domów pod Wrocławiem, a mieszkania wynajmowane są studentom, ponieważ jest to naprawdę niesamowita lokalizacja w akademickiej dzielnicy.
Z biegiem lat na pewno poprawiła się komunikacja na Placu Grunwaldzkim. Wybudowanie ronda Reagana i stworzenie węzła komunikacyjnego spowodowało, że jest stąd wiele dogodnych połączeń. Cieszy mnie również to, że jest tutaj dużo ścieżek rowerowych.
A czego brakuje na tym osiedlu?
Na pewno jest tutaj natłok samochodów, jest problem z parkowaniem, którym miasto musi się zająć. Na pewno chciałbym, żeby osiedle stało się bardziej dostępne, żeby poobniżano krawężniki, wyrównano nawierzchnię. Oczywiście mam już pewne trasy przejścia, ale to nie zmienia faktu, że zmiany tym zakresie są potrzebne. Fajnie byłoby dostosować tę przestrzeń dla osób starszych, osób z niepełnosprawnościami, a także dla rodziców, którzy poruszają się po mieście z wózkami dziecięcymi.
Czyli trzeba przyznać, że Plac Grunwaldzki ma dużo braków w infrastrukturze?
Tak. Jest tutaj mnóstwo barier i to jest pierwsze, czym bym się zajął. Być może należy stworzyć jakiś projekt do Wrocławskiego Budżetu Obywatelskiego. Bardzo się cieszę, że rondo [na Wrocławczyka] zostało poprawione i teraz wygląda super, bo zawsze było zastawione samochodami. Cieszy mnie bardzo, że powstało dużo nowych kawiarenek i innych miejsc, w których można usiąść i coś zjeść. Okolica z pewnością sprzyja studentom i każdy może znaleźć tutaj swoje miejsce. Remont nabrzeża nad Odrą spowodował to, że zostały wycięte wszystkie topole, które sadził jeszcze mój dziadek w 1947 roku. Szkoda, że teraz te drzewa są niższe i od razu jakoś smutniej to wygląda. Pamiętam, że podczas upalnych letnich miesięcy szło się nad rzekę, gdzie te drzewa dawały cień, a chłód Odry sprawiał, że można było jakoś wytrzymać te wysokie temperatury. Przydałoby się więcej drzew w okolicy.
Czyli brakuje zieleni na Grunwaldzie?
Tak, tak. Zdecydowanie. Kiedyś powstał pomysł, żeby stworzyć ogrody na tarasach Manhattanu, więc może istnieje szansa na zrealizowanie tego.
Czy to właśnie wspomniane braki w infrastrukturze spowodowały, że wyprowadziłeś się z tego osiedla?
Nie. Zadecydowało o tym przede wszystkim to, że chciałem wyprowadzić się od mamy. Przyszedł czas, żeby wyfrunąć z gniazda. Na początku mieszkałem przez chwilę na trójkącie, a teraz na Krzykach, ale oczywiście regularnie odwiedzam na Placu Grunwaldzkim moją mamę.
A czy teraz chciałbyś znowu tutaj mieszkać?
Jeśli udałoby się poprawić infrastrukturę i uczynić to osiedle bardziej dostępnym to oczywiście. Wszędzie jest tutaj blisko, a poza tym znam wszystkie zakamarki tego osiedla.
Wspomniałeś o czynach społecznych, ale i o warsztatach, które miały miejsce w świetlicach na Manhattanie, czy w takim razie miały na osiedlu miejsce różne inicjatywy społeczne? I jak z takimi wydarzeniami jest teraz?
Na Placu Grunwaldzkim była kultowa składnica harcerska, więc mieliśmy bliski dostęp do różnego rodzaju warsztatów i nauki pewnych umiejętności. W pracowniach na samej górze był sprzęt i miejsce i zdarzały się tam różne warsztaty. Później żyłem szkołą, zabawą i znajomymi, więc nie zwracałem uwagi już na tego typu inicjatywy. Pamiętam jeszcze strajki, które miały miejsce na Placu Grunwaldzkim w latach osiemdziesiątych i to, jak obserwowaliśmy z okien, jak płonie GAZik.
Wiele razy wspominałam o tarasach na Manhattanie, na których lubiłeś przesiadywać, czy to właśnie było twoje ulubione miejsce na osiedlu?
Tak, zdecydowanie.
A teraz, kiedy odwiedzasz to osiedle, to jakie są twoje ulubione miejsca?
W Fandomie działało kiedyś miejsce, które nazywało się Von Schpargau [Vintage Concept Store]. To była przestrzeń, w której dziewczyny sprzedawały stare rzeczy z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, jak talerze, konsole, czy nawet klocki Lego. To tam bardzo lubiłem przesiadywać. Czekam aż Fandom zostanie wyremontowany. Pamiętam, że zanim powstał Fandom to w jego miejscu była restauracja Grunwaldzka. Na dole mieściła się pijalnia piwa, a u góry była restauracja, do której wchodziło się po czerwonym dywanie. Można tam było dobrze zjeść.
Pamiętam jeszcze jeden paradoks z dzieciństwa. Chodziłem na sanki na górkę przed Instytut Matematyki, po latach zrozumiałem, że to nie jest górka tylko dołek…
Niniejszy wywiad został przeprowadzony w ramach projektu „Plac Grunwaldzki OD NOWA – pracownia edukacji kulturowej”, który Fundacja Ładne Historie zrealizowała dzięki dofinansowaniu z Gminy Wrocław.