Włodzimierz Kita
Aleksandra Podlejska: Jak długo mieszka Pan na osiedlu Plac Grunwaldzki?
Włodzimierz Kita: Od samego początku, to znaczy od 1951 roku, kiedy się urodziłem. Właściwie cały czas mieszkam w tym samym mieszkaniu, z małą przerwą, kiedy to przeprowadziłem się do innej części miasta. Tutaj cały czas mieszkali moi rodzice, którzy osiedli w tym mieszkaniu tuż po wojnie. Opiekowałem się nimi do końca i kiedy niestety zmarli, wróciłem na Plac Grunwaldzki. Ponadto jest to miejsce całej mojej edukacji. Uczyłem się tutaj w szkole numer dwanaście, potem poszedłem do liceum numer dwa, a następnie do Wyższej Szkoły Rolniczej, która w trakcie moich studiów zmieniła nazwę na Akademię Rolniczą, a teraz jest Uniwersytetem Przyrodniczym. Na tej uczelni zostałem i pracowałem przez większość mojego życia, dopiero kilka miesięcy temu przeszedłem na emeryturę. Dzięki temu, że cały czas tak mocno byłem związany z tym miejscem, nigdy nie doznałem problemów dojazdowych. Do wszystkich wymienionych miejsc miałem kilka minut na piechotę, a żeby dostać się na uczelnię, wystarczyło przejść przez ulicę. To było coś pięknego. Moje koleżanki i koledzy z grupy przychodzili do mnie na herbatę w przerwach między zajęciami.
Czyli całe życie wokół Grunwaldu pod każdym względem.
Tak, dosłownie pod każdym, jaki sobie można wyobrazić. Zarówno zabawy z kolegami po szkole. Na skwerku przy ulicy Łukasiewicza graliśmy w piłkę nożną. Bawiliśmy się w podchody, zwiedzając osiedle. Całe życie tutaj.
Wspomniał Pan, że przez chwilę mieszkał w innej części Wrocławia i po śmierci rodziców wrócił na Grunwald. Czy można wiedzieć, co skłoniło Pana do powrotu?
W największym stopniu wpłynęła na to sytuacja rodzinna. Mieszkanie po moich rodzicach podarowałem mojej córce. Z żoną natomiast przeprowadziliśmy się na Kozanów. Moja córka dwanaście lat temu przeprowadziła się do Szwajcarii. W związku z tym mieszkanie na Kozanowie podarowaliśmy synowi, a my wróciliśmy na Plac Grunwaldzki, do mojego rodzinnego mieszkania.
Skoro, jak sam Pan przyznał, całe życie jest Pan na Placu Grunwaldzkim to czy mógłby Pan opowiedzieć o tym jak na przestrzeni lat zmieniało się to osiedle?
Z jednej strony zmieniło się radykalnie. W czasie wojny część kamienic na Placu Grunwaldzkim została wyburzona, aby zbudować tutaj lotnisko. W jego budowie brał udział mój dziadek, którego do tego przymuszono. Sam pochodził z województwa rzeszowskiego. To też wpłynęło na to, że moja rodzina się tutaj znalazła, ponieważ, kiedy mój tata usłyszał o Wrocławiu należącym do Ziem Odzyskanych, to postanowił się tutaj przenieść. Przede wszystkim z ciekawości. Tak więc zarówno budowa lotniska jak i inne działania wojenne zniszczyły wiele budynków Placu Grunwaldzkiego. Inne, które zostały nienaruszone, nadal istnieją w przestrzeni osiedla. Te miejsca pozostały bez zmian, natomiast pozostałe po wojnie luki i puste przestrzenie były sukcesywnie zapełniane nowymi budowlami. Pamiętam, jak powstał pierwszy wieżowiec we Wrocławiu, czyli Dom Naukowca. Potem powstawały Sedesowce, które w tamtych czasach były zupełnie niesamowitymi budynkami, wyróżniającymi się na tle panującej wtedy szarzyzny. Potem powstały akademiki wzdłuż osi grunwaldzkiej. Jeszcze później zaczęto budować nasze budynki geodezji i melioracji Akademii Rolniczej. Tam w 1966 roku miała miejsce katastrofa budowlana. Pamiętam to jak dziś. Graliśmy w piłkę, kiedy nagle w okolicy zaczęło jeździć mnóstwo karetek. Pobiegliśmy szybko, zobaczyć co się stało. Oczywiście nikt nas nie wpuścił, ale wokół unosił się pył, wynoszono ludzi. Zginęło wtedy dziewięć osób. Potem powstał też akademik Dwudziestolatka. To był żeński akademik uniwersytetu, więc posiadał wiele różnych nazw. Pamiętam tylko jedną, związaną z neonem, który go zdobił. Był na nim napis „Młodość, uroda i nadzieja miasta”. Kiedyś zgasły w nim litery „ro” i przez długi czas neon głosił: „Młodość, u..da i nadzieja miasta”. Dla wielu brzmiało to dość zabawnie. Z młodości pamiętam również, jak w miejscu Grunwaldzki Center znajdował się pusty plac zastawiony różnymi budkami i kioskami, przy których znajdowała się pętla autobusowa. Jednym z moich większych przeżyć związanych z tym miejscem, był urządzony tam koncert big bitowej grupy o nazwie Romuald i Roman. Wtedy właściwie pierwszy raz byłem na takim wydarzeniu. Tłumek był dość duży i dawało to przedsmak prawdziwego, dużego koncertu. Dla około dwunastoletnich wówczas dzieci było to spore przeżycie.
Jeśli chodzi o inne, większe zmiany to warto wspomnieć, że zniknęła ulica Ludwisarska. Do szkoły chodziłem ulicą Smoluchowskiego, później, zanim jeszcze dochodziło się do brzegu Odry, skręcałem w prawo, tam była owa ulica Ludwisarska, gdzie odlewano dzwony. Chodziliśmy tam po szkole, a odlewnicy chętnie pokazywali nam, jak robi się dzwony. Pamiętam, jak przelewali roztopiony metal do formy. Ta ulica zniknęła i teraz znajdują się tam nowe budynki politechniki.
W budynku przy ulicy Skłodowskiej-Curie, gdzie dzisiaj znajduje się Pizza Hut, do początku lat siedemdziesiątych działała łaźnia miejska. Raz czy dwa miałem okazję w niej być.
Jeżeli chodzi o zaopatrzenie na Placu Grunwaldzkim, to kiedyś obok Domu Naukowca znajdowała się mleczarnia, gdzie chodziło się z banieczką po mleko. Pamiętam, że w latach osiemdziesiątych pojawił się pomysł, który przybył z zachodu, a który miał odciążyć roznoszących mleko. Zaczęto wystawiać pełne butelki w skrzynkach przed mleczarnię, skąd każdy mógł sobie wziąć i zostawić pieniądze. Jak łatwo można się domyślić, pomysł nie wypalił. Wiele osób wypijało mleko prosto z butelek, a pieniędzy nie zostawiało.
Szczególny sentyment do Placu Grunwaldzkiego czuję również dlatego, że w 1977 roku zrobiłem tutaj prawo jazdy, a wtedy plac nieposiadający jeszcze Ronda Reagana był kosmiczną łamigłówką! Wszystkim wydawało się, że będąc na osi grunwaldzkiej, prowadzącej do Mostu Grunwaldzkiego mają pierwszeństwo, a tak nie było! Z tego powodu wiele osób oblewało test. Ja natomiast, ze względu na to, że dużo jeździłem na rowerze, zdałem egzamin za pierwszym podejściem i byłem z tego bardzo dumny.
Niezwykle bliskie są dla mnie również Kliniki, ponieważ tam się urodziłem, potem w tym samym miejscu urodziły się moje dzieci, no, a potem moje wnuki. Tak, że wszystkie trzy pokolenia mają tutaj swoje korzenie.
Plac Grunwaldzki był i jest dzielnicą akademicką. Szczególnie kiedyś mieszkali tutaj przede wszystkim pracownicy uczelni. Pamiętam, że kiedy moja mama zachorowała, to mój tata zawiózł ją właśnie do Klinik, a nasz sąsiad, który był lekarzem, szybko pobiegł się nią zająć, dzięki czemu wszystko skończyło się szczęśliwie. To pokazuje również, jakie były między nami więzi sąsiedzkie. Pamiętam również, że właśnie ten sąsiad jako jedna z pierwszych osób posiadał Fiata 600 i robił nam, wszystkim dzieciom z ulicy Łukasiewicza, kulig. Przyczepiał do samochodu sanki i jeździł wokół politechniki. Wtedy w okolicy właściwie nie było samochodów, więc na takie zabawy można było sobie pozwolić. Teraz jest zupełnie inaczej i liczba aut jest zatrważająca, brakuje miejsc parkingowych, mieszkańcy nie mają gdzie stawać. W tej chwili jest nieco lepiej, na co wpłynęła pandemia i zdalne nauczanie oraz praca.
Zdaję sobie sprawę z tego, że z sentymentem wspomina się dawne czasy, ale muszę powiedzieć, że na pewno kiedyś było inaczej. Do dziś pamiętam jedne z Juwenaliów, ponieważ tutaj się bardzo dużo działo. Studenci przebrani w czarne peleryny nieśli trumnę z napisem „ofiara nauki”, za nimi na koniach jechała kolejna grupa. Mnóstwo młodych, poprzebieranych osób maszerowało na Wybrzeże Wyspiańskiego. Podziwialiśmy to jako dzieci i kiedy my musieliśmy już wracać do domu, oni szli bawić się dalej.
Mówi Pan, że z sentymentem wspomina się dawne czasy, a czy jest Pan w stanie ocenić, czy Grunwald zmienia się na lepsze, czy raczej przeciwnie?
Jestem bardzo dużym optymistą i uważam, że zmienił się tak, jak zmieniły się czasy. Oczywiście, że są rzeczy, które podobają mi się mniej, ale tak jak wszystko się zmienia, tak zmieniło się również to osiedle. Znacząco zmieniła się część, która została wyburzona podczas działań wojennych. Natomiast wszystkie ulice, których zabudowa pozostała, powoli się remontuje i przywraca im dawny blask. Wiele miejsc wciąż wymaga remontu, ale są to piękne kamienice, które w przeważającej mierze nie zmieniły się od czasów wojennych. Kamienica, w której mieszkam, w ogóle się nie zmieniła, łącznie z tym, że na ścianach widnieją ślady po kulach. Wypadają drzewa, ponieważ niestety rośliny mają to do siebie, że nie żyją wiecznie, szczególnie w warunkach miejskich. Ludzie temu nie pomagają. Każde drzewo ma swój nieprzekraczalny wiek biologiczny. Pamiętam Plac Grunwaldzki, który obsadzono topolami, co było nieporozumieniem, ponieważ one szybko dożywają swoich dni i nierzadko samoistnie się przewracają, powodując różne szkody, ale wtedy te drzewa sadziło się wszędzie. Po remoncie, wzdłuż ulicy Plac Grunwaldzki, około 2005 roku posadzono kilkuletnie platany. Proszę zobaczyć, jak one dzisiaj pięknie wyglądają. Co prawda chorują, ponieważ zmienia się klimat. Sam jestem specjalistą od chorób roślin, dlatego mam nieco inny sposób oglądania zieleni i wiem, że platany będą miały problemy, ale sobie poradzą. Tak więc zupełnie inaczej wygląda dzisiaj zieleń na osiedlu. Na skwerze przy mojej ulicy Łukasiewicza podczas remontów linii ciepłowniczych uszkodzono korzenie lip, które pomału umierają, ale na szczęście zarządcy uważnie obserwują, co się dzieje i na bieżąco dosadzają nowe. Nawiasem mówiąc, posadzono odmianę, która cudownie pachnie. Tak więc również to zmienia się na lepsze. Część stuletnich żywopłotów, które mamy tutaj w mojej okolicy przed oknami jest w fantastycznej kondycji. Do niedawna przed oknem miałem jeszcze orzecha włoskiego. Na podwórku zawsze toczyły się zawody o to, kto pierwszy nazbiera orzechów, ale zawsze każdemu wystarczyło. To wszystko było nasze, wspólne.
Pięknie opowiada Pan o zieleni okiem specjalisty, dlatego chciałam zapytać, czy na Placu Grunwaldzkim tej zieleni jest wystarczająco? Czy również pod tym względem osiedle zmieniło się na przestrzeni lat? I czy na lepsze?
Z mojego punktu widzenia zmieniło się na lepsze. Patrząc na XIX-wieczne ulice naszego miasta to nie było w nich szans na zieleń, a właśnie z tego czasu pochodzi część Placu Grunwaldzkiego znajdująca się od strony ulic Wyszyńskiego i Sienkiewicza. Budynki w okolicach ulicy Łukasiewicza pochodzą już z wieku XX, podobnie jak Kliniki, a wówczas w projektowaniu miast pojawiły się ruchy przewidujące zieleń. Niestety to było ponad sto lat temu, więc większość posadzonych wtedy drzew wypadło, więc to, co mamy teraz w okolicy, to drzewa, które były dosadzane, lub ponad stuletnie, które powoli umierają. Na ulicy Smoluchowskiego są akacje. Tych starych jest może sześć. Ze starości przewracają się same, ale są dosadzane, więc trzeba przyznać, że władze miasta dbają o zieleń. Osobiście nie mam żadnych zastrzeżeń, jeśli chodzi o tereny zielone i ich uzupełnianie. Tam, gdzie one były i powinny być, to zieleń jest nadal, a tam, gdzie nie było dla niej szans, nie ma jej nadal i można jedynie postawić donice.
Kiedy byłem dzieckiem, na całej długości ulicy Norwida był przepiękny szpaler czerwono kwitnących głogów. Niestety okazało się, że były one nosicielami bakterii, która powodowała bakteriozę, zarazę ogniową, przez co wszystkie padły, zarażając przy tym wrażliwe rośliny, ale trzy jeszcze dzielnie się trzymają. Warto przejść się ulicą Norwida wiosną i zobaczyć jak pięknie kwitną. Cała ulica Skłodowskiej-Curie była kiedyś zieloną aleją porośniętą żywopłotami. Podczas remontu tę zieleń zlikwidowano, ale za to poszerzono ulicę, co jest znakiem zmieniających się czasów. Za to tereny wokół politechniki został ładnie zagospodarowane zielenią, pięknie wkomponowane zostały dęby i platany.
Skoro do zieleni nie ma Pan zastrzeżeń, to czy do innych rzeczy na Placu Grunwaldzkim je Pan ma? Czy może brakuje czegoś w przestrzeni osiedla?
Cała ta dzielnica ma swój własny klimat. Jeżeli ma się pewną świadomość tego miejsca i wiedzę historyczną, a w związku z tym wie się, że zabudowane współcześnie pustki są wynikiem budowy lotniska, że wojna zniszczyła część tego osiedla oraz wie się, że pewne zmiany są konieczne i należy dostosowywać się do nadchodzących czasów, to ten klimat i tak pozostaje. Dla mnie Plac Grunwaldzki to jest przede wszystkim odcinek na prawo od osi grunwaldzkiej, czyli Kliniki, politechnika, ulica Łukasiewicza, które są fantastycznymi miejscami. Oczywiście również Sedesowce są świetnym elementem całego osiedla Plac Grunwaldzki. Muszę przyznać, że również wybrzeże wzdłuż Odry aż do Mostu Pokoju jest wspaniałe. Uważam, że nie ma na co narzekać, ponieważ jest tutaj naprawdę fajnie. Moja okolica jest o tyle świetna, że zaraz po wyjściu z domu jest pełno zieleni i wszędzie jest blisko. Moja mama pracowała w sanepidzie, więc idąc do pracy na siódmą z domu, wychodziła za dwie minuty siódma. Zaraz po tym jak wracała z pracy jedliśmy obiad i szliśmy na spacer do Parku Szczytnickiego albo bulwarem nad Odrą. Stosunkowo niedawno powstała kładka za ZOO, ale ja pamiętam czasy, kiedy w końcu lat pięćdziesiątych był tam pan, który miał łódź i przewoził ludzi na drugą stronę rzeki. To była niezwykła atrakcja. Pamiętam, że zawsze chodziliśmy na taką przejażdżkę, kiedy przyjeżdżała do nas rodzina z rzeszowskiego. Kiedyś nawet mój tata, chcąc zaimponować gościom, zapłacił owemu panu, żeby przewiózł nas swoją łodzią w dół i w górę rzeki, a nie tylko na drugi brzeg. Pamiętam też, jak samo ZOO było jeszcze w starych, poniemieckich granicach. Dopiero z czasem je rozbudowano. Jedyną rzeczą, która mi przeszkadza, są śmieci i pewien nieporządek. Jeździłem i wciąż dużo jeżdżę po świecie. W wielu miejscach widziałem, że kiedy ludzie przychodzą do pracy, to zamiatają wszystko przed swoim lokalem, dzięki czemu jest czysto i schludnie, a u nas tego brakuje, ale to jest problem nie tylko naszego osiedla, lecz całego miasta. Plac Grunwaldzki ma swój klimat, a wszystkie zmiany idą ku dobremu. Jak to zwykle mówię, jest dobrze, a będzie lepiej.
To świetne podejście. A czy tak samo dobrze jest na osiedlu w kwestii lokalnych działań i inicjatyw społecznych oraz kulturalnych? Czy dzieje się na Placu Grunwaldzkim więcej niż kiedyś?
Nie pamiętam, żeby kiedyś miały na osiedlu miejsce różne inicjatywy. Wtedy bardziej ożywione były kontakty sąsiedzkie. Wrocław był mieszaniną ludzi z wielu miejsc. To byli ludzie ze Lwowa, z innych miast wschodnich, czy tak jak moja rodzina, z rzeszowskiego. Byli to zarówno profesorowie, jak i osoby bez wykształcenia, ale wszyscy sobie pomagali i byli dla siebie życzliwi. Ogólnoosiedlowych inicjatyw nie pamiętam, ale w tamtych czasach bardzo modne były różnego rodzaju bale, na przykład sylwestrowe. Zakłady pracy organizowały tego typu zabawy, podobnie jak atrakcje dla dzieci. Moja mama, pracując w sanepidzie, chodziła na bal karnawałowy, czy sylwestrowy, a my jako dzieci chodziliśmy na zabawy mikołajkowe. To były naprawdę fajne czasy. Jeśli chodzi o inicjatywy to mam zdjęcie z 1954 roku, na którym jestem trzyletni ja i wszystkie inne dzieci z ulicy Łukasiewicza poprzebierane w różne stroje z kwiatuszkami na głowie, kapeluszami i to było podczas zabawy zorganizowanej na naszym skwerku. Tak więc inicjatywy były, ale związane raczej z sąsiedzkimi relacjami oraz z zakładami pracy.
A jak jest teraz? Czy podobne inicjatywy wciąż mają miejsce, czy mają zupełnie inny charakter?
Na pewno jest inaczej, również imprezy organizowane są w zupełnie inny sposób. U nas na uczelni odbędzie się charytatywny koncert noworoczny. W tym roku wystąpi zespół Raz Dwa Trzy, ale no właśnie: będzie to koncert, bez żadnych tańców, tak jak bywało kiedyś. Na pewno dużo dzieje się na Placu Grunwaldzkim. Takie działania zawsze zależą od inwencji ludzkiej i potrzebują osoby, która się tym zajmie. Ja na swojej uczelni przez dwadzieścia lat organizowałem rajd dla członków mojego związku zawodowego. Jak tylko pewnego razu przestałem, to ta inicjatywa upadła. Między innymi z tego powodu podoba mi się inicjatywa Plac Grunwaldzki OD NOWA, ponieważ potrzeba ludzi, którzy zaczną działać i sprawią, że inni będą chcieli się w to włączyć. Jak już jest ktoś, kto to zacznie, to wtedy się dzieje.
A czy takie działania są Pana zdaniem potrzebne?
Integracja zawsze jest konieczna, tym bardziej że czasy są ciężkie. Kontakty międzyludzkie powoli zanikają. Ciężko sobie wyobrazić dzisiaj, żeby wpaść do kogoś bez zapowiedzi późnym wieczorem i pogadać do rana. Kiedyś były zupełnie inne czasy.
A czy jest coś, co chciałby Pan, żeby się wydarzyło na Placu Grunwaldzkim, na przykład jakiś piknik sąsiedzki, czy inne imprezy?
Wydaje mi się, że klimat do takich imprez minął. Teraz ludzie są strasznie zapracowani. Osoby, które nie pracują, jak emeryci, chętnie się spotykają i radzą sobie z zapewnieniem rozrywki. Natomiast młodzi mają tak dużo pracy, że często nie mają czasu na tego typu imprezy. Oczywiście, gdyby pojawił się dobry pomysł na taką imprezę i ktoś, kto ją poprowadzi, żeby można było podzielić się swoimi doświadczeniami, to na pewno zjawiłyby się osoby, chętne do udziału w czymś takim.
Na koniec chciałam zapytać, jakie jest Pana ulubione miejsce na osiedlu?
Wydaje mi się, że po moich wcześniejszych wypowiedziach można domyślić się, że są to bulwary nad Odrą. Tam jest dużo zieleni, której człowiek potrzebuje, wśród której można znaleźć wytchnienie. Najlepiej spędza się czas w lesie, a tutaj mamy namiastkę lasu. Nieopodal mamy Park Szczytnicki, jeden z najstarszych parków w Europie, a dla mnie szczególnie miły, bo tam na drzewach i krzewach znaleźć można wszystkie moje ulubione choroby. To właśnie tam, pierwszy raz w Polsce odkryliśmy na rododendronach grzyb o nazwie Seifertia azalea Piękny grzyb mikroskopowy, którego, jeśli się postara, można zobaczyć gołym okiem. Miejsce, w którym mieszkam, jest rewelacyjne, ponieważ mam pod ręką nie tylko bulwary Odry, ale wystarczy, że przejdę kilka kroków, żeby znaleźć się choćby na ulicy Chałubińskiego, gdzie mogę podziwiać przepiękne kamienice i cudowną zieleń.
Niniejszy wywiad został przeprowadzony w ramach projektu „Plac Grunwaldzki OD NOWA – pracownia edukacji kulturowej”, który Fundacja Ładne Historie zrealizowała dzięki dofinansowaniu z Gminy Wrocław.